wtorek, 28 stycznia 2014

Don’t date a girl who travels.



She’s the one with the messy unkempt hair colored by the sun. Her skin is now far from fair like it once was. Not even sun kissed. It’s burnt with multiple tan lines, wounds and bites here and there. But for every flaw on her skin, she has an interesting story to tell.



Don’t date a girl who travels. She is hard to please. The usual dinner-movie date at the mall will suck the life out of her. Her soul craves for new experiences and adventures. She will be unimpressed with your new car and your expensive watch. She would rather climb a rock or jump out of an airplane than hear you brag about it.




Don’t date a girl who travels because she will bug you to book a flight every time there’s an airline seat sale. 




She wont party at Republiq. And she will never pay over $100 for Avicii because she knows that one weekend of clubbing is equivalent to one week somewhere far more exciting.
Chances are, she can’t hold a steady job. Or she’s probably daydreaming about quitting. She doesn’t want to keep working her ass off for someone else’s dream. She has her own and is working towards it. She is a freelancer. She makes money from designing, writing, photography or something that requires creativity and imagination. Don’t waste her time complaining about your boring job.




Don’t date a girl who travels. She might have wasted her college degree and switched careers entirely. She is now a dive instructor or a yoga teacher. She’s not sure when the next paycheck is coming. But she doesn’t work like a robot all day, she goes out and takes what life has to offer and challenges you to do the same.


Don’t date a girl who travels for she has chosen a life of uncertainty. She doesn’t have a plan or a permanent address. She goes with the flow and follows her heart. She dances to the beat of her own drum. She doesn’t wear a watch. Her days are ruled by the sun and the moon. When the waves are calling, life stops and she will be oblivious to everything else for a moment. But she has learned that the most important thing in life isn’t surfing.




Don’t date a girl who travels as she tends to speak her mind. She will never try to impress your parents or friends. She knows respect, but isn’t afraid to hold a debate about global issues or social responsibility.



She will never need you. She knows how to pitch a tent and screw her own fins without your help. She cooks well and doesn’t need you to pay for her meals. She is too independent and wont care whether you travel with her or not. She will forget to check in with you when she arrives at her destination. She’s busy living in the present. She talks to strangers. She will meet many interesting, like-minded people from around the world who share her passion and dreams. She will be bored with you.



So never date a girl who travels unless you can keep up with her. And if you unintentionally fall in love with one, don’t you dare keep her. 

Let her go.




Żródło tekstu: https://medium.com/better-humans/802c49b9141c

niedziela, 26 stycznia 2014

Road Trip. Day 5. Arches National Park.

Prosto z Mesa Verda  w Colorado pojechaliśmy do Arches National Park, który znajduje się na pustyni Moab w stanie Utah.
Pustynia jest wybitnie czerwono-pomarańczowa i wybitnie gorąca.



Zawsze się wciśnie do zdjęcia:
 


Jest to największe skupisko łuków skalnych na świecie.
Gdzie się nie spojrzy tam stoi jakiś łuk, ciekawa skała czy formacja.









Ten park zwiedziliśmy metodą na lenia tzn. Sightseeing z samochodu.
Droga prowadząca przez park idealnie się do tego nadawała w przeciwności do idealnie nie nadającemu się do zniesienia upałowi, który roztapiał wszystko i wszystkich.












Wyznaczyłam więc na mapie parę Viewpoints, gdzie po 20 minutowym spacerze od parkingu roztaczały się widoki na to co chciałam zobaczyć :)






Najsłynniejszym i największym łukiem jest Landscape Arch do którego nie doszliśmy.
Łatwo było zgadnąć w którym kierunku trzeba się udać, ponieważ tłumy ludzi, jak te mróweczki, sunęły w jego kierunku.
Ale widziałam inne słynne łuki i kamloty, a tamten zostawiam sobie na drugi raz :)

Skyline Arch:


Jest i pokemon ;)









Delicate Arch:










Balanced Rock:




Tower of Babel:


Three Gossips, czyli trzy plotkary:




 I ruszyliśmy w dalszą drogę do Salt Lake City.

 

niedziela, 12 stycznia 2014

Road Trip. Day 5. Mesa Verde, czyli zielony stół.

Back on the road i jedziemy dalej :)
Dla przypomnienia po tym długim postoju w opisywaniu trasy, mała mapka:



Dzisiejszy post jest o miejscu w kółeczku.

Poprzednie literki:
A-start:   road-trip-dzien-przed
B-Los Angeles road-trip-day-1-city-of-angels
C-Las Vegas road-trip-day-2-viva-las-vegas
                     road-trip-day-2-heart-attack
D-Hoover Dam road-trip-day-2-hoover-dam
E-Grand Canyon road-trip-day-3-grand-canyon
F-Page road-trip-day-4-antelope-canyon
G, H -Four Corners Monument:   road-trip-day-4-czterokrotnosc  
I,J- Cortez, Mesa Verde Park - tu jesteśmy :)


Po pobycie w czterech miejsach jednocześnie wyruszyliśmy do miasteczka Cortez, w którym mieliśmy nocleg. Następnego dnia z samego rana pojechaliśmy do parku, który znalazłam krążąc po internecie i zaintrygowały mnie zwłaszcza miasteczka indiańskie ukryte pod skałami.

Mesa Verde to znany na całym świecie Park Narodowy położony w Kolorado.
W języku hiszpańskim nazwa oznacza zielony stół, co wcale nie jest przesadą ponieważ  skały są tak porośnięte zielonymi roślinami,  że z góry w ogóle nie widać, że pod spodem są urwiska.

Budynki zbudowane pod tymi urwiskami nazywają się pueblami, a pueblo indiańskie w Mesa Verde należy do najlepiej zachowanych na świecie.










Z Cortez dojazd do wejścia do Parku zajmuje niecałe 20 minut.
Znajduje się tam nowoczesne centrum informacyjne, gdzie można zabookować bilety na wspinanie sie po tych miasteczkach.
Głównie polega to na przeciskaniu się przez bardzo wąskie tunele i wchodzenie po wielu bardzo wysokich drabinach.
Niestety wycieczki są bardzo obłożone i te na które chcieliśmy wjeść  były za późno a nas czekała długa jazda.
Wybraliśmy się więc na sightseeing, czyli oglądanie ich zza barierek i drogi oraz udało nam się wejść i zwiedzić jedno z mniejszych pueblo.

Myli się ten kto myśli, że te miasteczka były łatwo dostępne..O nieee.
Od bramy wjazdowej do pierwszego pueblo czekała nas godzinna jazda drogą powyginaną jak porządna żmija zygzagowata!
Prostych odcinków na tej drodze nie było.
Osobom z chorobą lokomocyjną polecam wzięcie podwójnej dawki  :)

Ale warto dla takich widoków:






Poszczególne budynki są ułożone tarasowo, a między nimi znajdują się owalne kivy, budynki o znaczeniu religijnym. W bezpośredniej bliskości znajdują się także miejsca służące do gromadzenia wody oraz dawne pola uprawne. (Wikipedia)





Oglądając jak wciśnięte są ściany tych domków w skały odniosłam wrażenie jakby to kiedyś były normalne domki, zbudowane na skałach i potem ktoś położył na nich wielki głaz i je docisnął do ziemi.











Widok tej skały pełniącej rolę  dachu jest niesamowity!
Jakby lada chwila wszystko miało spaść na nas.












Najsłynniejszym z osiedli jest tzw. Pałac Klifowy, który uchodzi za największą taką konstrukcję w całej Ameryce Północnej. Został zbudowany z piaskowca i wzmocniony drewnianymi belkami. Szacuje się, że w najlepszym okresie zamieszkiwało go ok. 100 osób.(Google)








Prekolumbijska osada została opuszczona w XIV wieku i do dziś nie wyjaśniono przyczyn wyludnienia. Najprawdopodobniej była to klęska żywiołowa-susza. Tereny zostały gruntownie przebadane dopiero pod koniec XIX wieku, osiedla zachowały się w zaskakująco dobrym stanie, dlatego często mówi się, że czas o nich zapomniał. (źródło: Google)


Park jest ogromny i wszędzie można znaleźć pozostałości po życiu indian, dlatego jeżeli ktoś ma więcej czasu to zdecydowanie sugeruję poświęcić na ten park calutki dzień.
Żałuję, że nie udało mi się powspinać po tych domkach i lepiej tego zwiedzić, ale cóż.
Trzeba coś zostawić na drugi raz :)