piątek, 23 grudnia 2011

Ho Ho Ho!

Wiersz nr 1. Poezja własna z elementem przepowiedni:

Merry Christmas, Christmas Merry,
po świętach grubszam o kilo cztery.



Wiersz nr 2. Znalezione gdzieśtamkiedyśtam i co roku śmieszy mnie tak samo. A nawet i bardziej.


When snow pada na trotuar
And the children happy are,
When ślizgawka on the street,
And we all a grzaniec need,
Then you know, to wydarzenie:
It is coming Boże Narodzenie.


All parkingi są zajęte,
People jeżdżą jak najęte,
Tesco, Auchan, Hypernova,
Gorączka nearly zawałowa
Shopping choinkowe things
And the Christmas rings.


Mother in the kitchen bakes
Sernik, piernik i z polewą keks
Daddy zaś w living pokoju
Choinkę wielką ustroił
He is hanging big balls szklane,
Wherever he only z drabiny nie spadnie…


Finally rodzinka liczna i cała
W living roomie się zebrała
Now sings the happy family
„Oh, what a wonderful christmas tree”
And in the house każdy zajęty
Bo choinkowe roz-packing prezenty.


Mama ukrytą finds pod choinką
Patelnię z teflonu i bardzo red szminkę,
Papa gets socks and red krawatkę,
Children zabawki i shirts na dokładkę.
President speaks potem on TV,
Wszystko around in harmony.


Póki się mother do kitchen nie udała
i gęsi świątecznej all burned nie ujrzała.

And so comes brave straż pożarna,
Na wszystko ready i bardzo ofiarna
And they bring very, very long węże
I także drabiny jak mountains potężne.
Otwarli zawory i woda aż chlupie,
Christmas mają wszyscy już teraz w…


Merry Christmas, Merry Christmas,
Hear the music, enjoy ten czas,
Wesołych świąt, wesołych świąt,
Merry Christmas, pozdrawiam was…




WESOŁYCH ŚWIĄT!!

środa, 21 grudnia 2011

Chora od zaraz..

 Zaraz. Taki duży zarazek.





No i pieczenie marshmallows po nocach w grudniu wyszło mi bokiem.
Boczkami też, bo tak  mi zasmakowały..
A bokiem wyszło mi tak, że sobie z Jo przy ognisku zaczęłyśmy śpiewać.
Płonie ogniskoooo w lesieeeeee....
Tyle słońcaaaa w cAAAAłym mieścieeee...
Od wyboru to koloru.
Idol, Mam Talent i Jaka to melodia w jednym.
Po 3 godz jak opuściłyśmy to ogniskowe ciepełko to zaczęło mnie boleć gardło.
Calutką niedziele przeleżałam w łóżku faszerując się tutejszym Fervexem, witaminami i herbatą z miodem.
A tu w poniedziałek rano ani me, ani be ani kukuryku.
Na dodatek dzieciaki zaczynały ferie zimowe..
Dźwięk z mojego gardła przypomniał raczej zatkaną, krztuszącą się rurę wydechową.
Nawet śliny nie mogłam przełknąć.
Szeptem wydukałam hostce, że nie mogę mówić i, że w sumie to bym musiała iść do lekarza.
Tylko gdzie?
Zadzwoniłyśmy do mojej LC, ale ta niestety nie obierała telefonu.
Przypomniało mi się, że na szkoleniu dostaliśmy ubezpieczenie na cały nasz pobyt i tam jest adres strony, na której mamy znaleźć lekarza, który ma podpisaną umowę z agencją.
HM mi go wyszukała i umówiła wizytę.
Lekarz starszawy hindus.
Mówił strasznie niewyraźnie, i sytuację tę tylko pogorszył zakładając maseczkę.
Juuuu szhuuuuddd taaaakekeke blablabla.
Za przyjemność spędzenia 3 minut z hindusem plus wypisanie recepty policzyli sobie 100$ :/
Masakra.
W aptece przed wydaniem leku poprosili mnie o pokazenie ubezpieczenia i powiedzieli, że oni tego nie uznają, więc muszę zapłacić pełną cenę.
Na szczęście od ceny leku nie dostałam jeszczej większej gorączki.
Bo po kwocie 100$ za wizytę, 16$ za antybiotyk nie zrobiło na mnie dużego wrażenia.
Mam go brać przez 4 dni i się wygrzewać.
Jak się domyślacie chora au pair to problem dla rodziny.
Zwłaszcza jak dzieciaki akurat mają wolne.
Na szczęście zamiast mnie mogła przyjść moja koleżanka.
A ja leżakuję już trzeci dzień.
Przewracam się z boku na bok, śpię, słucham świątecznej listy przebojów i nadal jestem chora.
Ale na szczęście mogę już mówić.
Więc antybiotyk zaczyna działać.
Teraz pozostaje czekać czy w ubezpieczalni zadziała system oddawania pieniędzy za lekarza.
Muszę powypełniać jakieś formularze, porobić kopie rachunków i uzbroić się w cierpliwość.
Zobaczymy jak to działa w praktyce.
Jak tylko czegoś więcej się dowiem to na pewno dam znać :)




.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Świątecznie przed.

Za tydzień już święta.
A nastroju nie ma.
Brak śniegu- brak nastroju.
Choć wiem, że w PL śnieg jeszcze też nie zalega tonami na ulicach.

Co bym nie narzekała, to nie zaprzeczę, że to miła odmiana, tak sobie popatrzeć na palmy z choinkowym oświetleniem.
I, że  w połowie grudnia o 22.00 siedziałam przy ognisku piekąc swoje pierwsze w życiu marshmallows.
No dobra...pierwszego zjarałam całkowicie.
Ale reszta wyszła idealnie.

Jednak klimat jest tutaj bardzo świąteczno-konsumpcyjny.
W sklepach są ogromne przeceny więc wszyscy szaleją.
Więcej, taniej, jeszcze więcej, kupmy to!
Ileż oni tu mają gadżetow, pierdółek, dekoracji, drobiazgów świątecznych to się w głowie nie mieści.
Jedną z moich ulubionych rzeczy jest renifer.
Próbowałam sama zrobić zdjęcie renifera, ale niestety jest to bardzo ciężkie.
Wszystkie renifery, które mijałam poruszały się bardzo szybko lub były otoczone ludźmi więc nie było jak się dopchać.
Tak więc wstawiam zdjęcie znalezione w internecie.
Renifer wygląda tak:



I jak tu się nie uśmiechnąć.
Zwłaszcza jak można się czasem natknąć na całe stado! :)

Jak ktoś nie lubi reniferów to ma też wersję ze zwykłym wieńcem:



Tak więc jak widać święta u Amerykanów w pełni/

Oczywiście nie może się obejść bez odpowiedniej oprawy muzycznej.
Tradycyjnie co chwilę słyszę, że Marysia tylko mnie chce na święta, choć Dżordż  twierdzi, że już w zeszłe święta oddał mi swoje serce.
A ja nie chciałam i oddałam.
Głupia ja. Oj głupia.
Jednak najbardziej rozczula mnie Jaś, który swoim seksownym zachrypniętym głosem prosi mnie, żebym wróciła na święta do domu.
Niestety nie mogę wrócić.
I będą to moje pierwsze święta bez familii.
Więc ile razy on to śpiewa to mnie ściska.
A jak nikt nie widzi to i nawet intenstywnie nawilżam oczy.
Domyślam się, że nie ja jedna.

Przyznać się tu, która tam zagranicą by na święta chciała być w domu...
Choćby nie wiem jak nam za tą granicą dobrze było, to "dom Twój tam , gdzie serce Twoje"...i barszcz z uszkami plus pierogi :)

A teraz czas na świąteczną listę przebojów. Kolejnośc przypadkowa. Uwielbiam wszystkie.
Opróczy trzech nieśmiertelników, które wymieniłam już wcześniej, w dzisiejszym notowaniu znalazły się:

1. It's beginning to look alot like Christmas
2. Let It Snow! Let It Snow! Let It Snow!
3. Have a holly jolly Christmas!
4. Rockin' Around the Christmas Tree
5. Santa Claus is Coming To Town
6. Do they know it's Christmas time
7. Santa Baby
8.
9. Here Comes Santa Claus
10. Blue Christmas




Ho! Ho! Ho!

środa, 7 grudnia 2011

0,5..

 ...nie litra na głowę.
Pół roku minęło.
Aż pół, tylko pół czy po prostu pół?




Siedzę właśnie w amerykańskim rozciągniętym dresie z amerykańskim MAC-em na kolanach, gadam sama do siebie i to po angielsku na dodatek.
Nie dziwią mnie już ludzie w piżamach w sklepie.
Za to pani w skarpetkach  chodząca po ulicy trochę tak.
Szczerze odpowiadam na tysięczne pytanie "How are you doing?"
Na śniadania zamiast polskiej buły wcinam pełnoziarniste tosty z przeorganicznym dżemem.
Ale nadal zapijam herbatą.
Uwielbiam lunch'e i  brunch'e.
Kocham tutejsze autostrady i szerokie drogi.
Podoba mi się bardzo pomysł ze skrętem w prawo na czerwonym świetle.
Nie wkurzam się kiedy jest korek. Bo i tak się pruje 90 km/h.
110 /h to ja na kawę jadę.
Starbucks kosztuje grosze.
I miło jak mówią do mnie po imieniu.
Nie szkodzi, że jestem raz Ana, innym razem Hannah a jeszcze innym Annie.
Ludzie w supermarkecie jak mnie mijają to przepraszają, że musnęli i naruszyli swoim podmuchem  moją przestrzeń osobistą.
Z hamerykańskim uśmiechem oczywiście.
W sklepach można wszystko zwrócić.
Poza wczorajszym nieświeżym obiadem.
Ciuchy, buty, gumki do włosów, pinezki, wykałaczki.
Cokolwiek co nam się przestało podobać.
I nie trzeba się godzinę tłumaczyć czemu i wypełniać milion papierków, z podaniem i trzema zdjęciami włącznie.
"I'm not satisfied" i kropka.
Nasz klient, nasz pan.
Kasa z powrotem, fenk ju wery macz, si ju egen!
Pogoda jest cudna.
Wstaję rano i aż chce się wyjść.
Słońce, słońce i jescze raz słońce.
Aczkolwiek  "Last Christmas" w połączeniu z palmą przozdobioną bożonarodzeniowymi lampkami bardzo razi.
Śniegu nie ma, ale nie jeden bałwan się znajdzie.
Wkurzają mnie inch'e, feet'y, mile i farenheit'y.
Ameryka jest za daleko od Gdyni.
Zdecydowanie Pangea była by mi bardziej na rękę.
Tęskno, smutno i samotno mi czasem.
Ale można przywyknąć.
Coś za coś.
Widok Wielkiego Kanionu rekompensuje wszystko.
I na szczęście mam grupę wspaniałych znajomych, bez których nie wyobrażam sobie życia tutaj.
Dlatego następne pół roku minie jeszcze szybciej.
I trzeba będzie się znowu zastanowić co dalej.
Co, gdzie, jak wybrać.
Bo oczywiście wolałoby się mieć wszystko.
Ale nie można.

A jeśli się podoba w dwóch miejsach?
To problem z wyborem będzie podwójny.
Ehh.
Żeby nie było zbyt podnośle, to z okazji Mikołajek świąteczny pokemon do kolekcji:
Ho Ho Ho!


I obyście byli niegrzeczni! :)



P.S. szklanka szklance nie równa.

No i która szklanka jest wasza?
Bo ja pomyślałam o frytkach...........


Good Night America.

czwartek, 24 listopada 2011

niedziela, 20 listopada 2011

Grosz do grosza, a będzie kokosza.

Z cyklu poradnik przetrwania w USA: rozdział o pieniądzach.



Kasę dostaję co tydzień i w ten sam  tydzień bardzo łatwo się jej pozbyć.
Wstyd się przyznać, ale do tej pory to ja i oszczędzanie nie byliśmy sobie zbytnio bliscy.
Bo co będę sobie odmawiać.
Nie po to tu jestem, żeby powiedzieć sobie: nie, nie pojadę tam/ nie kupię tego/ nie wyjdę tu.
Mieszkam tu pewnie pierwszy i ostatni raz w życiu, więc będę zwiedzać i korzystać.
Więc jeżdżę, kupuję, wychodzę.
Aczkolwiek wszystko z głową i rozsądnie.
Do tej pory prawie wszystko co zarobiłam wydawałam na wyjazdy i wycieczki.

Ta reszta "prawie" to kawki, lunch na mieście i waciki.
Ale niestety brutalna prawda jest taka, że trzeba w końcu zacząć coś wkładać do tej skarpety.
Główny powód to taki, że muszę się już niedługo zapisać na następny kurs.
Teraz niestety już muszę sama zapłacić.
Boli, och boliiiii.
Więc ostatnio pół wypłaty ląduje we wspomnianej już skarpecie.
Skarpeta ma postać słoika, na który coraz częściej miło się patrzy, jak tak sobie stoi wypełniony dolarami.
Słoik lepszy niż konto w banku, bo wolę mieć na koncie tyle ile mogę wydać, a nie się zastanawiać czy już aby przypadkiem nie przekroczyłam swojego limitu.
Póki co sprawdza się świetnie.

Apropo konta.
Czas na temat główny.

Zaraz po moim przyjeździe założyłam sobie konto w Citi Banku.
Bo hości też tam mają.
Bo znam bank.
Bo mają najtańsze przelewy do Poladnii.
Bo mieli bardzo dobrą ofertę.
Bo wszystko miało być za darmo.
Ach, och.
Tak przynajmiej twierdził Pan W Krawacie.
Do czasu.
Nastała ogólnostanowa bankowa rewolucja mająca na celu wyciśnięcie z klienta każdego dolara.
I tak oto dwa miesiące temu dostałam uroczy liścik miłosny.
Poinformowano mnie bez krzty romantyzmu, że jeśli nie będę miała  na koncie 1500 $ albo nie będę otrzymywać jednego stałego przelewu i jednego stałego zlecenia do zapłacenia rachunku, to jest im niezmiernie przykro ale będę musiała płacić co miesiać 10 $ za prowadzenie konta plus 5 $ za kartę.
Oburzenie mną targnęło.
Targnęłam się z tym oburzeniem do banku gdzie Pan W Krawcie wszystko potwierdził.
Miałam ochotę go tym krawatem potrząsnąć, że tak nabijają klientów w dolara.
W zamian potrząsnęłam jedynie głową i powiedziałam, że życzę przemiłego dnia i, że zobaczymy się niedługo jak przyjdę zamknąć konto.
I tak zaczęłam kolędowanie po bankach.
Kolęda zakończyła się  w czwartek, kiedy to założyłam sobie konto w Wells Fargo.
Opcja bardzo dobra.
Konto dla studentów.
Tak, tak.
Moja obecność na Berkeley właśnie się zwróciła.
Opłata jest minimalna: 3 $ za miesiąc, chyba, że na koncie  będę miała 500$ to wtedy jest całkowicie za darmo.
Więc muszę wyciągnąć skarpetę i przerzucić trochę kasy na konto coby te 3 dolce zaoszczędzić.

Dolar do dolara to będzie dolarów chmara.

Jak Ci też mnie zrobią w jajo za jakiś czas to dam znać.
A teraz optymistyczny obrazek na koniec:




Oby już niedługo...

.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Kraina winem płynąca.

W Krainie winem płynącej byłam już dwa razy.
I na pewno będę kolejne dwa.....dzieścia.
Napa Valley.
Przepiękna, urokliwa, z klimatem.
Tam się chce wracać i odkrywać każdą winiarnię.
A jest co odkrywać, bo jest ich ponad 450.
Można spędzać każdy dzień przez cały rok w jednej  i tak jeszcze sporo zostanie.
Ja póki co byłam w 8.
Nawet taki niepijacz wina jak ja znalazł tam dwa takie, które trafiły w moje wysublimowane kubeczki smakowe.
Białe oczywiście.
Czerwonego nawet zapach mi nie pasuje.

Zwiedzanie Napy polecam zacząć od Visitor Center, w którym dostaje się mapę z wszystkimi winiarniami.
Pani Visitorowa po wysłuchaniu wynurzeń na temat co chcemy zobaczyć, co i ile wypić, kieruje nas do tych najbardziej odpowiednich.
Jeśli się ładnie uśmiechnie to można się też załapać na kuponiki z darmowymi tastingami, albo takimi  2 w cenie 1.
Koszt  tastingu to zazwyczaj do ok 10-30$, ale w tej cenie dają od 4 do 6 win do smakowania.
Więc można wyjść krokiem chwiejnym, zygzakowatym już po jednej winiarni.
Wiadomo, że pielgrzymowanie od winiarni do winiarni odbywa się samochodem, więc tamtejsza policja wyraża lekką tolerancję w przekraczaniu dopuszczalnych promili.

A teraz bierzemy lampkę wina do ręki o oglądamy zdjęcia dla wzmocnienia smaku:


                                                                  Wchodzimy!

...do tych pól malowanych winem rozmaitem... ;)
 




                                         Test na trzeźwość ostrości lub ostrość trzeźwości.







                                                                          Jak pies z kotem.





                                               Table for two, please! With the view!
  






                                                             Tak, to jest winiarnia:








                                                         Winiarnie jesienią są bajeczne!




Sorry nooo... 










                                           Zwierzę winne w winiarni. Albo i niewinne.





                                     I pamiętać o zakąsce! Bo nie można pić na pusty żołądek

JEDŹCIE I PIJCIE W NAPIE WSZYSCY!

CHEERS :)

środa, 2 listopada 2011

You know you’re an Au Pair in the USA when…

…you always introduce yourself with : ‘Hi! my name is (your name), I’m from (country) and I have (amount of children you are taking care of) children!!’
…everybody is greeting you with a ‘Hi.How are you!’ and you can’t respond fast enough, so you say it first!
…you spent all your money in the mall and you still have nothing to wear
…you say silly  instead of stupid
… you think $200 every week just for shopping and Starbucks is not that much
…you go to playdates
…you’ve seen more movies in one month than in your whole life at home
…you drive over 30 minutes to a friend just for a coffee and you think it’s not so far
…you only have other Au Pairs as your friends
…you say ‘like’, 'seriously', 'awsome' and ‘totally’ every three words
…someone has asked you stupid questions like: ‘do you have cars in your country?’ ‘Where is your country?’or "You don't have Thanksgiving??"
…you park as close to the store as possible so you don’t have to walk even one yard too far
…you cherish moments of silence more than ever before
…you notice yourself saying ‘GOOD JOB’ a hundred times a day
…you wonder why you slept the whole night long so uncomfortable and you notice the next morning, you slept on a barbie, a lollypop, sandtoys etc.
… you need to be creative to find new punishments because a time-out doesn’t work anymore
…you have to admit to mistakes you never did or put the blame on you
…you know now exactly how difficult it was for your parents to have little kids and you feel like saying sorry for all you’ve done to your mom and dad every day
…you’ve learned what it means to be patient. very patient.
…you know what a LCC is
…you know that you should never SHAKE A BABY!!! :P
…you take a nap, after you dropped off the kids at school (after being up for just 2h)
…you miss the good old days when you were able to go to the bakery and get real bread w/ real butter
…you don’t walk into the bank, you use the drive-thru to get your money
…you use Purell instead of washing your hands
…you know how to make MAC&Cheese
…you know what PBJ is
…you can list all the parks and playgrounds within 20 miles from your house
…you pick up kids in car line instead of walking to the school
…you can tell the difference between regular carrots and organic carrots
…people are staring at you when you put ketchup on pizza
…you feel murders guilt, when you forget the right snack for the kid
…you can't say "no" any more if your hostmom asks you "could you please...if you get the chance... just if it is no problem"
…you start apologizing for walking by someone in the grocery store
…the kids want something NOW!
…you didn't think that you can carry so much swim/ baseball/ soccer gear at once
…one cup of coffee doesn`t make you awake anymore. it just makes you alive
…you're sure you don't want your own kids within the next 100 years
…you don't care anymore about your looks when you're on duty
…babysitting in the evening means: watch a family movie and put  kids to bed as fast as possible
…you can take the carpools because you have so many kids in the car


and so on....and so on.....

We are not just Au Pairs. 
We are Gremlin Management Specialist.
 
 
 /Tekst znaleziony, podkradziony i trochę zmieniony/

 .

środa, 26 października 2011

Pani Hilary.

Nie Clinton.
Żona tego Hilarego co okulary zgubił.
Ale on je znalazł na nosie.
Moich tam na pewno nie ma.

A były na trasie drzwi wejściowe - mój pokój.
Po drodze wstawiłam pranie i pogłaskałam kota.
Położyłam się spać.
Wstaję za dwie godziny, a okularów nie ma.
Zniknięcie całkowite.
PUFFF!

Przetrzepałam pranie.
Przetrzepałam kota.
On był jedynym świadkiem.
Nic się nie dowiedziałam.
Nie drgnął nawet wąsem.

Fatalnie, bo to te przeciwsłoneczne z korekcyjnymi szybkami.
W Kaliforni rzecz niezbędna.
Bo nawet jak słońca nie ma, to jest i razi.
Tu i mgła razi.


I tak razi mnie już dwa tygodnie, bo okularów jak nie było, tak nie ma.
Dzieci zmotywowałam dużymi lodami dla znalazcy.
Nie pomogło.
Dla lodów by wymiękły, więc to znaczy, że one ich nie zabrały.

Może powinnam kota Whiskasem przekupić?

Postanowiłam więc zrobić takie magiczne przeciwsłoneczne tu.
No nie udało się.
Nie mam recepty --> okulista od recepty kosztuje majątek--> majątku za okulistę nie pokrywa ubezpieczenie --> okulary nawet z receptą kosztują najmniej 150$ --> nie mam 150$ na okulary.

Niestety biznes okularów przeciwsłonecznych  w Kaliforni jest potężny, bo to nie co w PL, że nosi się je przez góra dwa miesiące.
I nie ma taniego Fielmann'a czy Vison Express, że robią badanie za 1 zł albo nawet za darmo.

No więc co zrobiłam?

"Mamoooooooo....."

I Mama poszła z misją do Fielmann'a, gdzie robiłam poprzednie okulary.
Zrobią mi takie same za 79 zł, bo mają taką promocję. http://www.fielmann.pl/okulary/modne_okulary.php.

Haczyk jest taki, że można wybierać tylko z oprawek za 19.50.
A oprawki za 19.50 są malutkie, cieniutkie i nie przypomniają okularów przeciwsłonecznych.
Te co ja miałam, były największe.

A wracając do misji.
Zrobią mi takie same szkła, tylko nie mają już czarnych oprawek...zostały im tylko różowe.
Wszyscy wiedzą jak bardzo u-wiel-biam ten kolor.
Czujecie ironię?
To dobrze.

Będą więc słitaśne, ruszoffiutkie okularaski.
I chyba będę musiała do nich robić dzióbek na zdjęciach.

Damy radę.

Mogę się założyć, że jak mi Mama przyśle te ruszoffiutkie to kot do tego czasu wymięknie i powie gdzie przetrzymuje moje czarne.


sobota, 22 października 2011

Trzęsawica.

Trzęsł się samochód.
Trzęsła się ziemia.
Trzęsło się trzęsienie.
A na końcu najabrdziej trzęsły mi się ręce.

Earthquake from To-Do-List: CHECKED!


A było to tak:
czekałam wczoraj na parkingu niedaleko szkoły młodych i użerałam się przez telefon z wydziałem DMV w Sacramento, który to powiedział mi, że na prawko to mogę sobie nawet i pół roku czekać, bo oni muszą sprawdzić wszystko mega dokładnie czy abym na pewno była tu legalnie.
Wtedy już zaczęło się we mnie coś trzęść ze złości.
A potem samochód zaczął się bujać.
Lewo, prawo, góra, dół.
Naprawdę mocno.
Oczywiście przemknęło mi przez myśl, że to może trzęsienie ziemi.
Jednak rozsądek obstawał przy swojej pierwszej wersji, czyli: silnik się krztusi, samochód się psuje i pewnie zaraz wybuchnie, rozleci się na milion kawałków a dzieci spóźnią się na chiński.
Na szczęście pojechał jak trzeba i ustawiłam się grzecznie w car line i wtedy dostałam sms od koleżanki: "czułaś trzęsienie? właśnie w tv o tym mówią "
Oj czułam czułam.
Czyli jednak miałam dobrą pierwszą myśl.
Trzęsienie nie było niby aż tak duże, bo tylko 4 stopnie, ale epicentrum było bardzo blisko, w Berkeley, dlatego było je tak dobrze czuć.
Było pod samym campusem UC Berkeley.
Może po prostu studentom chemii jakieś doświadczenie nie wyszło....

I tak oto przez cały dzień się cieszyłam z tego, że zaliczyłam pierwsze, kalifornijskie trzęsienie ziemi.
Wieczorem już mi nie było tak do śmiechu....

Po 20.00 siedziałam na łożku z kompem, a tu nagle  rzeczy na biurku zaczynają się przesuwać, drzwi skrzypią, łóżko skrzypi i słuchać taki dziwny, dudniący dźwięk.
To już nie było tak fajne jak to trzęsienie rano.

Mój pierwszy odruch? Złapałam za telefon.
Czemu?
Nie wiem :P
W sumie dobrze.
Dom jest postawiony na mega stromym wzgórzu, więc jakby porządnie zatrzęsło, to się ślizgamy prosto w dolinę a cała chałupa leci na mój pokój.
Z telefonem by mnie przynajmniej szybko zlokalizowali.

Jak już przestało to poleciałam zobaczyć co robią hości z dziećmi.
A oni jak gdyby nigdy nic czytali im bajki.
Więc wróciłam z moimi strasznie trzęsącymi się rękoma do pokoju.
I potem do poźnej nocy reagowałam nerwowo na każdy trzask czy skrzypnięcie.
Pytałam się dziś Młodych czy coś czuli wczoraj wieczorem, to powiedzieli, że tak i nawet stali przez chwilę z rodzicami pod ramą drzwi.

Żeby było śmieszniej, tego dnia w całym stanie jedncześnie odbywały się wielkie ćwiczenia właśnie na wypadek trzęsienia.
Nazywa się to The Great California Shake Out. (http://www.shakeout.org/)
O godz 10.20 wszyscy chowają się pod ławki, stóły łóżka lub cokolwiek gdzie by wskoczyli w razie prawdziwej katastrofy.
Fachowa nazwa tej czynności brzmi: Drop. Cover. Hold On.




W szkołach przeprowadzane są próbne ewakuacje, nauczyciele rozmawiają z dziećmi jak się zachować, gdzie pójść itd.
Hostka mi kiedyś opowiadała, że dzieci muszą raz na jakiś czas przynieść taki zestaw małego earthquak' owego survivalowca  z wodą, suchym jedzeniem,latarką, apteczką itd i razem z nauczycielem sprawdzają czy wszystko jest sprawne, świeże i przydatne.
W sklepach można takie zestawy za 20$ kupić.
Tak obywateli od przedszkola szkolą.
Są przygotowani tak na wszelki wypadek.
A u nas drogowcy co roku są zaskoczeni, że zimą śnieg pada.
Mimo, iż to dużo łatwiejsze do przewidzenia i zapobiegnięcia niż trzęsienie ziemi.
Eh. Cóż.

Żeby było jeszcze trochę śmieszniej to 22 lata temu, trzy dni wcześniej -17.X.1989, miało miejsce tzw The Loma Prieta earthquake - największe trzęsienie ziemi od czasu w tego, które zmiotło San Francisco  w 1906.
Miało siłę 6,9 w skali Richtera, zabiło 63 osoby, prawie 4000 osób zostało rannych a tysiące zostało bez dachu nad głową.
Trzęsienie to zasłynęło jeszcze tym, że jako pierwsze wystąpiło na żywo w TV.
Jak?
W tym czasie rozgrywany był mecz baseball'owy San Francisco Giants vs Oakland Athletics.





Podsumowując:

następnym razem już będę wiedziała, że jak już złapię za ten telefon to mam biec pod biurko :)

A teraz:

Come on, shake, shake
Shake, shake, shake it

Shake, shake
Shake, shake, shake it :P

czwartek, 13 października 2011

Dzień szkolny zwyczajny.




To może coś z cyklu dzień szkolny, zwyczajny.
Do bólu powtarzalny.

Dziecięcia moje szły w tym roku do szkoły jako jedne z ostatnich. 
Na szczęście w końcu tam dotarły i od tej pory moje dni  upływają względnie spokojnie, według schematu i mam  więcej czasu sama dla siebie.

Dostarczanie dzieci do szkoły, odbieranie i przygotowywanie wygląda znacznie inaczej niż u nas.
Moje młode e są w tej samej, prywatnej szkole, co jest bardzo wygodne i zaoszczędza mnóstwo czasu.
Przed pierwszym dniem szkoły dzieci miały tradycyjny  Ice Cream Social.
Jak nazwa wskazuje jemy lody i się socjalizujemy.
Dzieciaki spotykają się pierwszy raz po wakacjach, mamy wymieniają się opowieściami gdzie to oni nie byli na wakacjach, a ojcowie się chwalą kto dalej uderzył piłkeczkę do golfa.
A au pairki uderzają do lady z lodami razem z dziećmi, załapują się na dużą porcję i uśmiechają się do wszystkich, bo a nóż widelec któraś mama będzie potrzebowała kogoś do pilnowania dzieci.
A pilnowanie dzieci = dodatkowa kasa.
Tak więc przechadzałam się w te, i w tamte, i znowu w te  i się uśmiechałam, zagadywałam i byłam zagadywana.
Wici rozpuszczone.
Sezon na polowanie na rodziców uważam za rozpoczęty.

Po rundce między rodzicami zwiedzałam z dziećmi szkołę.
Każda sala jest wyposażona w taki sprzęt, że szczęka opada.
Wszędzie projektory, tablice elektroniczne a od przyszłego miesiąca całe przedszkole, w tym mój młody, będą pracować na iPadach.
Mówiłam już, że to 5 LATKI?!

Na iPadach.
Chrzanić UniBerkeley! Mammooo zapisz mnie do tego przedszkola!

W klasie młodej- nasza 3 klasa- w biurkach czekały już gotowe książki, zeszyty i ołówki.
Wszystko zostaje w szkole. Do domu przynoszą tylko taki cieniutki, zielony folder, gdzie po jednej stronie jest zakładka dla informacji na lini rodzice- nauczyciel a po drugiej miejsce na kartki z zadaniem domowym.

Młody narazie przynosi do domu, tylko kolorowanki, które robił w przedszkolu.

Mój dzień od pierwszego dnia szkoły wygląda tak samo:

start godz 6.30
zapakować do osobnej torby lunch, do osobnej snack i osobno picie
obudzić
zapakować w mundurki
nakarmić
umyć zęby
nasmarować kremem z filtrem
uczesać
wcisnąć w buty
dociążyć plecakiem
upchnąć w samochodzie
uciszyć w czasie jazdy do szkoły
ominąć korek
wyrzucić w car line
pomachać
utknąć w korku
jak najszybciej wrócić do domu z powrotem spać

Ok 14.20 muszę wyjechać z domu, żeby ich o 15.00 odebrać.
Ogólnie przywożenie i odbieranie dzieci najlepiej określa wyrażenie: drive thru.
Rano podjeżdzam samochodem w tzw. car line przed szkołę gdzie ok 4 osoby z dyrektorem na czele otwierają drzwi auta i przechwytują dzieciaki.
Przez pierwszy tydzień dyrektor stał na samym dole przy wjeździe do szkoły i wszystkim machał na dzień dobry.
Integracja na całego.
Bardzo podoba mi sie takie podejście.

Wróćmy do drive thru.
Dzieci można odbierać  w car line o 14.30 lub 15.00.
Mnie obowiązuje ten drugi.
I znowu ok 4  nauczycieli stoi rozstawionych na trasie tym razem z walkie-talkie.
Jak ten pierwszy widzi samochód po konkretnego dzieciaka, to podaje info dalej i Ci co stoją przed szkołą go wywołują, podprowadzają i wpuszczają do samochodu.
Jak w McDonaldzie.
I frytki do tego.
Jednorazowo obsługują po 4 do 5 samochodów więc idzie to na prawdę szybko.
Ja przez pierwsze 2 tyg musiałam kłaść za szybą tabliczkę z nazwiskiem  młodych, bo jeszcze mnie nie znali i nie kojarzyli samochodu.
Jestem dumna i blada, bo szybko się nauczyli, że to kudłate za kierownicą to po Młodych.

Car line:


 Wygląda niepozornie, ale za mną stoi jakieś 20 samochodów, a kolejne jeszcze dojadą.


Po przechwyceniu dzieci zaczyna się skakanie po zajęciach dodatkowych: kung fu, chiński, soccer, baseball.
W omijaniu korków i w manewrowaniu po zatłoczonych 6 pasmowych autostradach dochodzę już do perfekcji.

W domu lądujemy zwykle przed 18.00.
Wtedy Ania -kat musi zmusić młodą do odrobienia lekcji a potem oboje do ćwiczenia na pianinie min 15 minut.
I do kolacji jakoś schodzi.
Niestety kolacje tak jak były w wakacje ok 18.30 tak teraz przeważnie są ok 19.00-19.30 więc zanim dotrę do pokoju to już 20.00 wybija.
I wtedy to mi się już nic nie chce.
I tak leżę i myślę.
I coś tam obejrzę, pomarnuję czas w internecie i spać.
I tak codziennie.
Muszę sobie jakieś twórcze zajęcie znaleźć, bo mi moja energia życiowa przygasa ostatnio, więc trzeba ją znowu wkrzesić.

A teraz jako, że czas w kompie już pomarnowałam to według grafiku czas na jakiś film.


See you later, alligator!

środa, 5 października 2011

Ćwierćwiecze.




Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że swoje ćwierćwiecze będę świętować w USA to bym go szyderczo wyśmiała.

A tu masz!

Jedni odliczają do osiemnastych, inni do trzydziestych, a amerykanie do dwudziestych pierwszych urodzin.
Dla mnie tą granicą są właśnie te urodziny.
Nie wiem czemu. Tak po prostu.
Pewnie myślałam, że nastąpi jakiś przełom.
A jutro wieczorem zdmuchnę świeczki na torcie... i nic się nie stanie.

Jak byłam w podstawówce to wydawało mi się, że mając 25 lat będę rządzić światem, 
mieć super pracę, mieszkanie i będę taka mega dorosła.
No nic z tego nie wyszło :P
Ale nie poddajemy się, nie poddajemy.
Może się uda do trzydziestki.

Wczoraj zrobiłam szybki życiowy bilans.
Jak ta stara babcia przed 80tką. (spokojnie testamentu jeszcze nie spisałam :P)
I myślę, że jest bardzo dobrze, choć bywało i różnie.
Ale w życiu musi być dobrze i niedobrze.
Bo jak jest tylko dobrze, to jest niedobrze.
 
A teraz.... JEDZMY TORT !!!





sobota, 17 września 2011

Kanionowy długi weekend. Cz 2. Plan wykonany!

Wstyd i hańba.
Minęły już dwa tygodnie od wycieczki, a ja nie miałam kiedy ogarnąć zdjęć i napisać cośmy tam najlepszego wyprawiały.
Usprawiedliwienie jednakowoż mam dobre: dzieci poszły NARESZCIE do szkoły i trzeba było wdrożyć nowy porządek dnia plus od tygodnia jestem chora.
Hostka stwierdziła, że może moje body wants to tell me something.
Oczywiście, że ono wants coś powiedzieć.
To, że w wakacje za dużo pracowałam i teraz ono, moje body, nie wie co zrobić z taką ilością wolnego czasu.

Ale nie o zasmarkanych chuteczkach  i moim body mam tu pisać.

Tak więc do rzeczy.
A raczej do wycieczki.

Wycieczka była ŚWIETNA!

Koniec postu.

Żartuję.
Ale w połowie nie żartuję.
Bo ciężko opisać uczucie kiedy stoi się na urwisku w Wielkim Kanionie, wisi nogami nad zakrętem rzeki Kolorado lub podziwia się niesamowitą grę świateł w Kaninie Antylopy.
Oglądałam zdjęcia kanionu przed wyjazdem i powiedzmy, że wiedziałam czego się spodziewać.
Ale na miejscu wszystko tak oszałamia, że naprawdę brakuje słów.
Wielki Kanion jest tak wielki, tak rozległy, tak niesamowity, że jedyne co można z siebie wydobyć to WOOOOOOOOOOOOOOOW i cisza.
Nic tylko, delektować się tym widokiem.
Chłonąć kolor każdej skały.
I tak nie można się tym nasycić.
To jest tak niesamowite, że aż trudno w to uwierzyć, że naprawdę tam jestem, stoję i na to patrzę.
Bardzo ciężko było nam uświadomić sobie, że ten cud był rzeźbiony przez 17 milionów lat przez zwykłą rzeczkę.
Kropla za kroplą, fala za falą.
Wyobraźnia w tym momencie wysiada.

Żadne zdjęcie nie było w stani uchwycić tego piękna, ale się starałam:

Takie tam leżące na urwisku:












Warto było czekać na zachód słońca nad Kanionem:



Spędziłyśmy tam tylko parę godzin, bo niestety czas nas mocno ograniczał.
Przeszłyśmy parę km wzdłuż krawędzi i śmigałyśmy dalej do Page, AZ.



Dzień przed naszym wyjazdem leżałam sobie koło przewodnika przywiezionego z Polandii.

Tak patrzę, patrzę.. i mówię w sumie super zdjęcie dali na okładkę, ciekawe gdzie to jest.
No i masz.
Okazało się, że to cudo jest 7 minut od naszego hotelu!
Więc wcisnęłyśmy to do planu wycieczki  i w niedzielę z samego rana pojechałyśmy zobaczyć tzw. Horseshoe Bend, czyli zakręt rzeki Kolorado.
Cudo, cudo, cudo.
Będę się powtarzać, ale tylko to przychodzi na myśl jak się to wszystko ogląda.





Następnie wróciłyśmy do miasta, gdzie cudem dostałyśmy miejsca na wycieczkę do Antelope Canyon, bo akurat 10 min wcześniej zrezygnowała 8 osobowa grupa.
Zjadłyśmy amerykańskie śniadanie z Safeway'a, zapijając kawą ze Starbucks'a w towarzystwie straży pożarnej, policji, karetki i wszystkich przystojnych panów w mundurach.
Niestety panowie nie mogli do nas przysiąść i pogawędzić, bo cały ten zlot rozgrywał się na sygnale. Zlot został wywołany przez naćpanego do granic możliwości indianina u którego znaleźli prochy w nogawkach.
Było więc rzucanie naćpanego ciała na samochód policji, zgrzyt kajdanek i zapach prawdziwej, amerykańskiej akcji.
A 5 polskich niewast, siedzi sobie grzecznie dokładnie w centrum akcji i je śniadanie.
Bosko.

Bo tym najzwyczajniejszym w świecie poranku, stawiłyśmy się na naszą wycieczkę do Antelope.
Trafił nam się świetny przewodnik, który jak tylko załadowałyśmy się do jeepa, spytał czy lubimy jechać grzecznie trasą czy po zakrętach.
Oczywiście wybrałyśmy zakręty.
I dobrze.
Taką nam trasę przez piaski i wydmy zrobił, że latałyśmy po samochodzie.
A on spokojnie sobie jedną ręką kierował, w drugiej trzymał wodę.
Luzik.
Można by rzec, że mini Paryż-Dakar tak jakby mamy zaliczony.

Do kanionu trafiliśmy o najlepszej porze, bo słońce wpadało prosto w szczeliny tworząc niesamowite cienie.
Ciężko to było uchwycić, bo aparaty nie mogły złapać ostrości bez statywu, ale coś tam jest:







Po Antelope  ruszyłyśmy z kopyta w stronę Bryce Canyon.
Na pożeganie przewodnik poradził nam jechać przez Utah jak bozia i znaki przykazują, bo policjantom tam się nudzi i co rusz za krzakiem stoją.
I stali cwaniacy.
Ale my grzecznie, co do mili jechałyśmy.

Do Bryce dotarliśmy w ostatniej chwili.
W USA parki zamykają po zachodzie słońca.
A tu tak nam się upiekło, że zachód jakoś poźniej deczko był, więc zdążyliśmy obejrzeć co nieco.

Oto co nieco:






Nocleg miałyśmy w St George.
5h snu i lecim na Szczecin dalej.
W biurze podróży  w Page podsłuchałam, że bardzo ładnie jest w Valley of Fire w Nevadzie.
No jak ładnie jest, to czemu by nie.
Rzut oka na mapę...oo jest prawie po drodze.
No jak prawie to jedziemy!
Chociaż pogoda nie dopisała, bo było zachmurzone niebo i padało trochę, to i tak było super.
A słynny mamut jaki jest każdy widzi:


Małpki też były:



Mamut był ostatnim przystankiem na trasie.
Wszystkie kaniony zostawiłyśmy za sobą.
Byc może byłyśmy tam pierwszy i ostatni raz.
Kto wie...


Wyjechałyśmy  ok 11.00.  U mnie w Alamo zlądowałam o 4.15 w nocy.
A o 6.20 pobudka......bo trzeba zwieźć dzieci do szkoły :]
Zawiozłam, wróciłam i znowu spać.
I tak przez 3 dni :P


Ach żeby jeszcze było śmieszniej:
jak wybierałyśmy samochód w wypożyczalni to widziałyśmy tylko jego przód. Padło na czerwoną Toyotę Camry, która się okazało była na arizońskich numerach.
I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie:)





"Podsumowywywując":

1 zakęt rzeki Kolorado
1 Valley of Fire
3 kaniony: Grand, Bryce, Antelope
4 stany: California, Arizona, Utah, Nevada
3744.77 km w 4 dni
 

a to wszystko za śmieszną kwotę 255 $


I ile marzeń spełnionych!