sobota, 17 września 2011

Kanionowy długi weekend. Cz 2. Plan wykonany!

Wstyd i hańba.
Minęły już dwa tygodnie od wycieczki, a ja nie miałam kiedy ogarnąć zdjęć i napisać cośmy tam najlepszego wyprawiały.
Usprawiedliwienie jednakowoż mam dobre: dzieci poszły NARESZCIE do szkoły i trzeba było wdrożyć nowy porządek dnia plus od tygodnia jestem chora.
Hostka stwierdziła, że może moje body wants to tell me something.
Oczywiście, że ono wants coś powiedzieć.
To, że w wakacje za dużo pracowałam i teraz ono, moje body, nie wie co zrobić z taką ilością wolnego czasu.

Ale nie o zasmarkanych chuteczkach  i moim body mam tu pisać.

Tak więc do rzeczy.
A raczej do wycieczki.

Wycieczka była ŚWIETNA!

Koniec postu.

Żartuję.
Ale w połowie nie żartuję.
Bo ciężko opisać uczucie kiedy stoi się na urwisku w Wielkim Kanionie, wisi nogami nad zakrętem rzeki Kolorado lub podziwia się niesamowitą grę świateł w Kaninie Antylopy.
Oglądałam zdjęcia kanionu przed wyjazdem i powiedzmy, że wiedziałam czego się spodziewać.
Ale na miejscu wszystko tak oszałamia, że naprawdę brakuje słów.
Wielki Kanion jest tak wielki, tak rozległy, tak niesamowity, że jedyne co można z siebie wydobyć to WOOOOOOOOOOOOOOOW i cisza.
Nic tylko, delektować się tym widokiem.
Chłonąć kolor każdej skały.
I tak nie można się tym nasycić.
To jest tak niesamowite, że aż trudno w to uwierzyć, że naprawdę tam jestem, stoję i na to patrzę.
Bardzo ciężko było nam uświadomić sobie, że ten cud był rzeźbiony przez 17 milionów lat przez zwykłą rzeczkę.
Kropla za kroplą, fala za falą.
Wyobraźnia w tym momencie wysiada.

Żadne zdjęcie nie było w stani uchwycić tego piękna, ale się starałam:

Takie tam leżące na urwisku:












Warto było czekać na zachód słońca nad Kanionem:



Spędziłyśmy tam tylko parę godzin, bo niestety czas nas mocno ograniczał.
Przeszłyśmy parę km wzdłuż krawędzi i śmigałyśmy dalej do Page, AZ.



Dzień przed naszym wyjazdem leżałam sobie koło przewodnika przywiezionego z Polandii.

Tak patrzę, patrzę.. i mówię w sumie super zdjęcie dali na okładkę, ciekawe gdzie to jest.
No i masz.
Okazało się, że to cudo jest 7 minut od naszego hotelu!
Więc wcisnęłyśmy to do planu wycieczki  i w niedzielę z samego rana pojechałyśmy zobaczyć tzw. Horseshoe Bend, czyli zakręt rzeki Kolorado.
Cudo, cudo, cudo.
Będę się powtarzać, ale tylko to przychodzi na myśl jak się to wszystko ogląda.





Następnie wróciłyśmy do miasta, gdzie cudem dostałyśmy miejsca na wycieczkę do Antelope Canyon, bo akurat 10 min wcześniej zrezygnowała 8 osobowa grupa.
Zjadłyśmy amerykańskie śniadanie z Safeway'a, zapijając kawą ze Starbucks'a w towarzystwie straży pożarnej, policji, karetki i wszystkich przystojnych panów w mundurach.
Niestety panowie nie mogli do nas przysiąść i pogawędzić, bo cały ten zlot rozgrywał się na sygnale. Zlot został wywołany przez naćpanego do granic możliwości indianina u którego znaleźli prochy w nogawkach.
Było więc rzucanie naćpanego ciała na samochód policji, zgrzyt kajdanek i zapach prawdziwej, amerykańskiej akcji.
A 5 polskich niewast, siedzi sobie grzecznie dokładnie w centrum akcji i je śniadanie.
Bosko.

Bo tym najzwyczajniejszym w świecie poranku, stawiłyśmy się na naszą wycieczkę do Antelope.
Trafił nam się świetny przewodnik, który jak tylko załadowałyśmy się do jeepa, spytał czy lubimy jechać grzecznie trasą czy po zakrętach.
Oczywiście wybrałyśmy zakręty.
I dobrze.
Taką nam trasę przez piaski i wydmy zrobił, że latałyśmy po samochodzie.
A on spokojnie sobie jedną ręką kierował, w drugiej trzymał wodę.
Luzik.
Można by rzec, że mini Paryż-Dakar tak jakby mamy zaliczony.

Do kanionu trafiliśmy o najlepszej porze, bo słońce wpadało prosto w szczeliny tworząc niesamowite cienie.
Ciężko to było uchwycić, bo aparaty nie mogły złapać ostrości bez statywu, ale coś tam jest:







Po Antelope  ruszyłyśmy z kopyta w stronę Bryce Canyon.
Na pożeganie przewodnik poradził nam jechać przez Utah jak bozia i znaki przykazują, bo policjantom tam się nudzi i co rusz za krzakiem stoją.
I stali cwaniacy.
Ale my grzecznie, co do mili jechałyśmy.

Do Bryce dotarliśmy w ostatniej chwili.
W USA parki zamykają po zachodzie słońca.
A tu tak nam się upiekło, że zachód jakoś poźniej deczko był, więc zdążyliśmy obejrzeć co nieco.

Oto co nieco:






Nocleg miałyśmy w St George.
5h snu i lecim na Szczecin dalej.
W biurze podróży  w Page podsłuchałam, że bardzo ładnie jest w Valley of Fire w Nevadzie.
No jak ładnie jest, to czemu by nie.
Rzut oka na mapę...oo jest prawie po drodze.
No jak prawie to jedziemy!
Chociaż pogoda nie dopisała, bo było zachmurzone niebo i padało trochę, to i tak było super.
A słynny mamut jaki jest każdy widzi:


Małpki też były:



Mamut był ostatnim przystankiem na trasie.
Wszystkie kaniony zostawiłyśmy za sobą.
Byc może byłyśmy tam pierwszy i ostatni raz.
Kto wie...


Wyjechałyśmy  ok 11.00.  U mnie w Alamo zlądowałam o 4.15 w nocy.
A o 6.20 pobudka......bo trzeba zwieźć dzieci do szkoły :]
Zawiozłam, wróciłam i znowu spać.
I tak przez 3 dni :P


Ach żeby jeszcze było śmieszniej:
jak wybierałyśmy samochód w wypożyczalni to widziałyśmy tylko jego przód. Padło na czerwoną Toyotę Camry, która się okazało była na arizońskich numerach.
I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie:)





"Podsumowywywując":

1 zakęt rzeki Kolorado
1 Valley of Fire
3 kaniony: Grand, Bryce, Antelope
4 stany: California, Arizona, Utah, Nevada
3744.77 km w 4 dni
 

a to wszystko za śmieszną kwotę 255 $


I ile marzeń spełnionych!

niedziela, 4 września 2011

Pozdrowienia!



 WIELKIE POZDROWIENIA Z WIELKIEGO KANIONU

 przesyłają:

Karolina vel Incessant Journey

i  Panna Anna :)





Mialo byc na powaznie a wyszlo jak zwykle :P



.