środa, 27 lutego 2013

Week 8. 365 Project.

Jak już pewnie wiecie z facebooka- hostom odwaliło.
Miałam napisać radosny post z okazji Studniówki Wyjazdowej, ale nie mam nastroju.
Dziś licznik pokazuje 98 dni i nie mogę się już doczekać kiedy wyprowadzę się od tych czubków.
Sprawę o którą poszło opiszę później, bo w piątek na rozmowę przychodzi  LC, którą oni zawołali.

A teraz skrót tygodnia.

49/365
Dzieciaki nie miały dziś szkoły, więc postanowiłam ich zabrać do ZOO w SF, w którym jeszcze nie byłam.
Patrycja, która była u mnie na weekend nie musiała pracować, bo jej hości wyjechali, więc została do dzisiaj i chciała się z nami przejechać.
Zadowolone wstajemy rano, ogarnęłam dzieciaki mówię im gdzie jedziemy i co mam w planie-ochy, achy, że fajnie.
A tu hostka wychodzi i mówi, że ojejej ale jej się zapomniało, że Młody ma za godzinę baseball camp.
I to w takim czasie, że rozwaliło mi to cały dzień.
Cudnie....
Jak zwykle informuje mnie 5 minut przed.
Na dodatek ani ona ani host nie umieli powiedzieć, gdzie on ma ten camp i jedno na drugie zwalało kto ma iść sprawdzić mail z informacjami.
Więc tak stali i się sprzeczali a ja wkurzona siedziałam i kombinowałam co tu teraz z dzieciakami zrobić.
Jako, że pogoda była brzydka to pojechaliśmy na 1h do indoor playground, poszliśmy na smoothie i zawieźliśmy Młodego na camp.
Potem razem z Patrycją zrobiłyśmy Młodej babski dzień. Poszłyśmy na chińskie jedzenie, wypożyczyłyśmy The Muppets i wróciłyśmy do domu gdzie grałyśmy w planszowe gry, wcinałyśmy Girl Scout Cookies i oglądałyśmy film na moim łóżku.
I dzień jakoś zleciał.
A na zdjęciu gramy w moją ulubioną grę ( w którą zawsze przegrywam, ale co tam :P) .
Nazywa się Blokus i kupiłam ją, żeby wziąć do PL.
Można by ją porównać do gry Tetris, z tym, że tu dotknąć można tylko róg do rogu i jeszcze trzeba blokować przeciwnika.





50/365
Znowu cały dzień pracujący, bo tym razem w szkole była rada pedagogiczna.
Czyli nie mieli szkoły w zeszły piątek,weekend, pon i wt - 5 dni laby.
I to jest prywatna szkoła...
Dzień był nudnawy gdyby nie jedna rzecz: ŚNIEG!
Tak, tak śnieg.
Nad całą stroną East Bay góruje Mount Diablo  1,178 m.
Jest to druga, po Klimandżaro, góra na świecie z 'najdalszym' widokiem.
Z jej szczytu przy dobrej widoczności można zobaczyć miejsca oddalone o prawie 300km!
Góra jest zaraz za naszym domem i uwielbiam tam spacerować i ją podziwać.
Na prawdę jest piękna.
A wczoraj zrobiła się jeszcze piękniejsza, bo przykryła się śniegiem!
Zdjęcie zrobiłam z miejsca, gdzie dzieciaki  mają chiński i kiedy po dwóch godzinach wrócilismy do domu i poszłam zrobić zdjęcia bardziej z bliska, prawie wszystko już się stopiło...
No i niestety sam czubek góry schował się w chmurach..
Ostatni raz śnieg na tej górze był widziany ponad cztery lata temu, więc ten dzisiejszy wzbudził niemałą sensację.
Ho Ho Ho! :)





51/365
Krzyczace karteczki hostki. 
Nalepia je w dziwnych miejscach i liczy ze je wszystkie znajde. 
Bo latwiej nalepic sticker note niz po prostu zapytac lub pogadac....
Chyba jej dolepie tam karteczke z napisem:" yes, as always" :D sasasasasa

Albo: " Is my check for last week finally ON TIME???



52/365
Często między szkołą a kung fu młodego mamy 1,5h wolnego, więc nie opłaca mi się wracać do domu, dlatego jedziemy odrobić lekcje do biblioteki albo do parku.
Gremlinki sobie grzecznie siedzą a ja łapię słońce.




53/365
Przyjechała dziś do mnie  Kornelia z San Diego, którą poznałam przez bloga.
Okazało się, że łączy nas miłość do jedzenia a zwłaszcza do sushi, więc zabrałam ją do mojej ulubionej restauracji.
Poszła z nami moja czeska koleżanka i wchłonęłyśmy razem 4 wielkie talerze!
Gdyby nie ograniczony budżet to myślę, że jeszcze więcej byśmy zjadły...
To na zdjęciu nazywa się Aloha Sushi.
Moje ulubione!
Nie tylko ze względu na nazwę :)




54/365
Dzień zaczął się wielką aferą z hostami  o auto.
Niestety świadkiem wszystkiego była Kornelia, którą miałam zamiar miło ugościć i obwieźć po SF...
Na szczęście mimo incydentu z czubkami, dzień minął nam rewelacyjnie.
Razem z Patrycją przegoniłyśmy ją przez całe San Francisco wzdłuż i wszerz.
Nogi wchodziły nam  w...wiadomo gdzie.
Kornelia miała super szczeście po trafiła na Chinese New Year's Parade.
Zamykają wtedy pół centrum i trwa wielkie święto.
Jest to największa uroczystość tego typu poza Chinami.
W tym roku na paradzie było ponad pół miliona ludzi!!
I my też!




55/365
Dzień drugi zwiedzania.
Rano pojechałyśmy podziwiać most, a potem wybrałyśmy się do Japanese Tea Garden w Golden Gate Parku.
Tak więc tydzień miałyśmy wybitnie azjatycki: sushi codziennie na kolacje, chińska parada i japoński ogród.




sayōnara



.

czwartek, 21 lutego 2013

Masz tatuaż.

Ano masz masz.
Nigdy przenigdy nie sądziłam, że będę miała tatuaż.
Owszem,  jak ktoś pokazywał swój to padało zawsze "wow, super, kiedyś też sobie zrobię"
Ale skutek był dokładnie taki sam jak przy : od września będę odrabiać lekcje/ od stycznia zacznę ćwiczyć/ od jutra  chodzę wcześniej spać itp... .
No i jeszcze trzeba by jakiś wzorek wymyslić, żeby nie była to półnaga syrenka lub  różowy słonik z kokardką na ogonie.
To musi być COŚ.
Symboliczne, ważne dla mnie,.
Kolejna kwestia: gdzie go zrobić.
Na czole? Na tyłku? Na nodze? Za uchem?
I najważniejsze bardzo ciężkie do przejścia zdanie wszystkich naokoło: "Po co Ci tatuaż? Pomyślałaś jak będziesz wyglądać jako stara baba? Będziesz 70-cio latką z takim rozciągniętym, wyblakniętym tatuażem?! No i nie wiadomo czy się nie zarazisz! Oni pewnie te igły co miesiąc zmieniają..."
W Polsce każdy z tatuażem traktowany jest jak kryminalista, który wyszedł z odsiadki.
No bo grzecznemu nie wypada przecież.
Jakby tatuaż na ciele miał nagle zmienić cały charakter...
Bo w momencie dotknięcia igłą  nieodwracalnie przechodzimy na ciemną stronę mocy...
Same stereotypy...




Ale teraz do rzeczy: skąd się wziął mój tatuaż.
Otóż pojechałam do raju na ziemi: na Hawaje.
To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Woda, piasek, hawajska muzyka, kultura.
Pochłonęło mnie to całkowicie.
Do tego mężczyźni przecudni i przecudnie wytatuuowani.



Pamiętacie Uroczego z postu o Hawajach?
Też taki na rękach miał:



I wszędzie dookoła widać było hawajski kwiat: hibiscus.





Wtedy pojawiła się myśl, że taki tatuaż byłby całkiem fajny.
Na dodatek w trakcie jednej z naszych wycieczek zrobiłyśmy sobie z Patrycją tatuaże z henny.
Ja swój zrobiłam na nadgarstku.
Był przepiękny
Nie mogłam sie napatrzyć.
Dlatego kiedy się zmył byłam załamana.
Nawet po kilku dniach ciągle odruchowo spoglądałam w to miejsce.
Na dodatek wszędzie: na ulicach, samochodach, w reklamach TV, w internecie, widziałam lub słyszałam coś związanego z Hawajami.
I za każdym razem szczerzyłam się jak głupia.
Wtedy nagle mnie olśniło i już wiedziałam co chcę wytatuować i gdzie.
Najśmieszniejsze było to, że byłam w 100% zdecydowana.
Żadnych wątpliwości.
Więc rysowałam tego kwiatka w milionach różnych wersji, żeby znaleźć ten najbardziej MÓJ.
Kiedy osiągnęłam to co chciałam, poszłam do salonu tatuażu i powiedziałam: tatuuj pan! :)
Tatuażysta obejrzał mój wzorek i powiedział, że trochę go podrasuje i będzie good.
Przyniósł swoją wersję i....nie spodobała mi się.
Zaczęłam mu mówić co dokładnie ma być, jak mają wyglądać płatki itp.
Wzięłam od niego ołówek i sama dorobiłam linie, kreski, kropki, tak, żeby było po mojemu.
No i w końcu przystąpił do tatuowania..



Jak przyłożył maszynę pierwszy raz do skóry to poczułam straszne pieczenie.
Uczucie jakby ktoś ciął rozpalonym nożykiem albo igłą.



Kiedy podniósł tą maszynkę do góry i przetarł rękę, żeby zetrzeć pierwszy nadmiar tuszu, dopiero doszło do mnie, że to wszystko jest prawdziwe i na prawdę robię sobie tatuaż...
Ja-Ania.
Nikt by w życiu się nie spodziewał, że grzeczna Ania zrobi sobie tatuaż!
I wiecie co - byłam przeszczęśliwa!
Zrobiłam to dla siebie, bo w 100000% czułam, że chcę go mieć.
Nie mogłam się doczekać jak całość będzie wyglądała po zakończeniu.




Kiedy widziałam jak ten facet rysuje te linie byłam w szoku.
Jaka precyzja!
Dokładność!
Zero drgań ręki!
Tutaj mały filmik jak to wyglądało.
I brzmiało.
Jak u dentysty-sadysty..


W trakcie tatuowania jeszcze mu wymyślałam co chce, żeby zrobił i on cierpliwie to wszystko znosił :)
Wszystko zajęło mu ok 45 minut.
Gdy zobaczyłam efekt końcowy byłam ZA-CHWY-CO-NA!!!!!
Tatuaż jest piękny.
Dokładnie taki jak chciałam!
Hawajski hibiskus z polinezyjskim wzorkiem tribal.





Nie mogę przestać się w niego wpatrywać!
Wczoraj zaczęłam go przemywać wodą dwa razy dziennie i smarować cieńką warstwą specjalnego kremu.
Bo teraz zaczyna się etap gojenia.
Tatuaż wygląda jak trójwymiarowy, ale ta gruba warstwa w ciągu tygodnia, dwóch odpadnie.
Przez ten czas całość musi oddychać jak najwięcej, nie wolno go moczyć i wystawiać na słońce.
Jedynym dyskomfortem jest uczucie swędzenia, które po tygodniu powinno zejść.
Acha- tatuaż zrobiłam w jednym z najlepszych salonów w całej okolicy SF.
(EDIT:  http://sacredrosetattoo.com/home.html)
Bo jak już coś robić- to porządnie.

Jestem przeszczęśliwa, że go sobie zrobiłam.
Nie załuję ani kropelki tuszu, która siedzi w mojej skórze i tworzy to cudo
A jak będę z nim wyglądać jako 70 letnia babcia?
Jeżeli jeszcze będę w stanie podnieść rękę na 3cm od oka, to spojrzę na niego,jeśli  całkowicie do tego czasu nie oślepnę i i uśmiechnę się swoją zębową protezą i przypomnę sobie jak cudownie było na Hawajach...
....oczywiście jeśli jeszcze nie stracę pamięci.. :P

Aloha!











wtorek, 19 lutego 2013

Love Week 7. 365 Project.


Ten walentynkowy tydzień upłynął pod znakiem miłości do podróży, gremlinów i samej siebie.
Ktoś zapytał ostatnio co mi prywatnie,osobiście dał pobyt tutaj.
I mogę z 100% pewnością odpowiedzieć, że pokochanie i polubienie siebie.
Wiem co chce, wiem czego nie chce.
Co mnie wkurza, a do czego okazało się, że mam nadludzką cierpliwość.
Wiem już w jakich momentach poradziłam sobie lepiej niż bym sobie kiedykolwiek mogła wyobrazić a kiedy odpuściłam lub stchórzyłam.
Bo kiedy jest się tyle samemu ze sobą to w końcu jest czas żeby się wsłuchać w siebie, a nie te wszytskie głosy dookoła, które twierdzą, że wiedzą lepiej od Ciebie co Ty chcesz i co powinnaś robić.
Tutaj wszystko jest obce, nigdzie w pobliżu  nie ma znajomej od lat"gęby" i nie można nawet do tej "gęby" zadzwonić czy napisać z byle problemem, bo jest 9 godz różnicy.
Przez to nabiera się dystansu.
Przyjechałam tutaj będąc nijaka, nie lubiąc sama siebie i wiecznie szukając celu w życiu, nie wiedząc nawet czego  tak na prawdę szukam.
A teraz wiem.
I w końcu pokochałam siebie.
Więc te walentynki były bardzo wyjątkowe :)


42/365
Dzień miłości do podróży.
Przesiedziałam dziś 2 godziny w bibliotece oglądając albumy z miejscami, przez które będziemy przejeżdżać w czasie road trip.
Szukałam jakiś wskazówek, ciekawostek i informacji o trasach i zabytkach.
Nie chcę nic przeoczyć :)






43/365
Dzień miłości do lenistwa.
A konkretniej: jego zwalczania.
Poszłam na siłownie.
Wypociłam się za wszystkie czasy.
Zaczęłam pracować nad swoim bieganiem.
Bo biegać nienawidzę.
Ale zaczęłam małymi kroczkami: 10 minut szybkiego marszu i 3 minuty biegu.
Niby tylko 3 minuty, ale moje nogi wymiękają już po minucie.
Wiem. Kondycja starej babci.
Po trzech wizytach na siłowni robię 6/4.
I co tydzień postaram się dodać minutę dłużej do biegu.







44/365
Dzień miłości do gremlinów.
Młoda miała dziś ważny konkurs w szkole i ponieważ bardzo dobrze jej poszło, to po lekcjach zabrałam ją w nagrodę na lody.
Powiedziała mi, że jej koleżanki ciągle jej mówią, że zazdroszczą, że jestem jej nanią, bo jestem taka super cool awesome i czy muszę już wracać do Polski, czy bym nie mogła kupić green card albo wyjść za mąż.
Czy to nie jest urocze? :)
I pytały się jej czy będzie jakoś świętować ten konkurs, to powiedziała im : "z rodzicami pewnie nie, ale moja au pair na pewno coś wymyśli :) "
Mój kochany potworek.







45/365
Walentynki.
Moje ulubione czekoladki mają zawsze coś napisane na złotku.
To trafiło mi się dziś:



Idealne na Walentynki :)



46/365
Dzień miłości do morza.
Młode nie miały dziś szkoły, więc korzystając z 25 stopni na dworze, wywiozłam ich na plażę.
Do wybrzeża mamy  ok godziny jazdy.
Małpiszony skakały w wodzie, łapały fale i grzebały w piachu.
Cały dzień pozwoliłam im robić to, na co maj ochotę.
Jedli czipsy, dostali lody, włazili do wody w ciuchach (oczywiście przezornie wzięłam im drugie ciuchy na zamianę :) )
Byli przy tym grzeczni jak aniołki.
A ja leżałam  na kocu i się wygrzewałam.
Takie dni pracujące to ja lubię.

 

47/365
Dzień miłości do zwiedzania.
Pojechałam dziś na Travel and Adventure Expo.
Wielkie targi podróżnicze.
Mnóstwo biur podróży, wystawców z poszczególnych krajów i ciekawe wykłady.
Ostatnim mówcą dnia, była Patricia Schultz - autorka książki "1000 places to see before you die"
Przesympatyczna babeczka, która zwiedziła cały świat i opowiada o swoich podróżach z niesamowitą pasją.
A tu zdjęcie Patricii z  PannąAnną, autorką książki  "1000 things to do when you're an au pair" :D
Wkrótce w księgarniach :P




 48/365
Surprise of the week: tattoo :D
Ale to opiszę szczegółowo w następnym poście.







..

czwartek, 14 lutego 2013

Oh Amor!

                                    HA HA! Amor-nice try, but: you've missed...again! Sucker :P :P



Kochajmy siebie, innych  i róbmy to co kochamy!

 

Wasza Walniętynka
A.




.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Week 6. 365 Project

Zaczynam panikować.
Bo do końca cztery miesiące.
Boję się, że nie zdążę zobaczyć wszystkiego co bym chciała.
Że się za nic w świecie nie spakuję się w dwie walizki.
Że wrócę do Polski i się załamię.
Czego już poniekąd doświadczyłam po przejrzeniu ofert pracy w Trójmieście.
Boję się, że ciężko mi się będzie przestawić na polskę, bo każdy kto był w Ameryce wie jak bardzo ten kraj rozpuszcza i omamia.
Ale jakoś będę musiała dać radę :)

Co się wydarzyło w tym tygodniu?
Jedną rzecz już opisałam - książka od Młodej, która osobiście i w tajemnicy przygotowała.
Niesamowicie mnie zaskoczyła.
Cudowny prezent.

A teraz reszta:

35/365
Lubię poniedziałki, bo jest dużo jeżdżenia po róźnych zajęciach, więc dzień zlatuje raz dwa.
Dodatkowo miałam dziś babysitting do 22.00, bo hostka znowu miała swoje " Parenting Class".
Chyba nie uważa za bardzo na tych zajęciach, bo dziećmi się nadal nie zajmuje...
Korzystając z wolnego wieczoru pozwoliłam dzieciakom robić co tylko im się podoba.
Więc z Młodą zaczęłyśmy się przebierać i wariować.




36/365
Bomba miesiąca: przeprowadzamy się.
W masakryczne miejsce.
Na totalnym odludziu, w środku lasu, na mega stromym wzgórzu.
Z podjazdu do domu prowadzi 60 schodów...
Mój pokój będzie miał osobne wejście, co z jednej strony jest dobre, bo daje dużo prywatności, ale z drugiej strony jestem odcięta od kuchni i co najgorsze: od kota!
Więc już hostce powiedziałam, że po pracy będę brać sierściucha pod pachę i zanosić do siebie.
Powiedziała, że spoko.
O tym, że kupili dom dowiedziałam się od dzieci....
Oni powiedzieli mi po ok 2 tyg.
Host przy informowaniu mnie o tym fakcie dodał, że będę miała okazję zarobić extra przy pakowaniu, bo on wie jak ja bardzo lubię pieniądze.....
Miałam mu już powiedzieć, że gdybym rzeczywiście lubiła pieniądze to na pewno nie pracowałabym za 200$ tygodniowo  użerając się z nimi, ale ugryzłam się w język.
Ale przypomnę mu to jak już będę miała zabookowany bilet powrotny...
On pieniędzmi szasta na lewo i prawo, więc dla niego każdy kto oszczędza i nie wydaje na pierdoły jest money-lover.
Tak więc za około miesiąc czeka nas wyprowadzka.
Ogromnym minusem jest jeszcze fakt, że do szkoły dzieciaki będą miały dwa razy taką długą drogę.
Więc po zawiezieniu ich nie będę już wracać do domu, bo będzie to strata czasu i paliwa.
Wszędzie z tamtąd daleko.
Biedna będzie ta nowa au pair.
Ja tam przeżyję, bo będę tam tylko dwa miesiące.
Plusem tej całej przeprowadzki jest to, że będę się musiała spakować.
I zrobię to ładnie i porządnie tak jakbym miała wyjeżdżać, żeby sprawdzić jak tam sprawy się będą miałay objętościowo.




37/365
Byłam dziś z Młodą u ortodonty.
Ja z nią zawsze chodzę i umawiam wizyty.
Byłam z nią gdy jej zakładali stały aparat, siedziałam na krześle obok i trzymałam za rękę.
Dopytuję się ciągle o mnóstwo rzeczy:jak ma nosić, jak dbać, co robić i wszystko jej tłumaczę, bo sama przez to przechodziłam.
Tylko, że ja już byłam dorosła.
Więc ona zwłaszcza potrzebuje kogoś przy sobie, bo dla dzieci to poważna sprawa.
Dlatego babki z gabinetu mówią ciągle do mnie "Mom".
Kilka razy to prostowałam, ale one dalej swoje, więc już przestałam.
Wprowadziłam również tradycję, którą praktykowała ze mną moja Mama, czyli zawsze po wizycie u ortodonty idziemy na lody.
Jak się domyślacie moje organiczne dzieci są przeszczęśliwe.
Na lody chodzimy również na rozpoczęcie/zakończenie każdych ferii, wakacji itp.
Bo ja jestem po to, żeby ich to organiczne dzieciństwo trochę osłodzić :)






38/365
W tym semestrze edukacja niestety przegrała ze zebieraniem pieniędzy na road trip.
Dlatego zapisałam się na darmowy kurs ESL w Adult School. 
Dziś miałam test i będę na poziomie advanced. 
Zajęcia po 2,5 h i to aż cztery razy w tygodniu. 
Brakuje mi tylko 30 godzin więc przy takiej intensywności mogłabym zrezygnować szybciej. 
Ale jeśli okaże się, że jest w miarę fajnie, to pochodzę aż do wyjazdu.





39/365
Piąąąątek. Nareszcie.
Chciałam z dzieciakami iść do parku, ale gdy odebrałam ich ze szkoły zauważyłam, że Młoda ma straszną chrypę, z nosa jej cieknie i ma takie "chore oczy".
Więc wróciliśmy do domu i się relaksowaliśmy.
Młodemu pozwoliłam pooglądać tv, a Młoda od razu przebrała się w piżamę i zasnęła na kanapie.
A ja w tym czasie przeglądałam taki przewodnik dla rodzin, w którym wypisane były wszystkie miejsca w okolicy przyjazne dzieciom.
Wypisałam całą listę muzeów, do których ich pozaciągam w najbliżych dniach, bo mają mnóstwo wolnego w tygodniu.





40/365
W weekendy jak jest ładna pogoda zabieram na spacer Wypłosza, czyli nasz najnowszy psi nabytek ( mamy go jakieś 3 miesiące).
Taki mix and match paru ras.
Małe to a rządzi niesamowicie.
I szczeeeeka, na wszystko.
Na początku się nie lubiliśmy, ale teraz już jest ok.
Nawet kot jest zazdrosny.
Gdy tylko głaszczę lub karmię Wypłosza, Sierścich natychmiast jest przy mojej nodze i się łasi i miauczy, żeby pokazać kto tu jest moim pupilkiem.
Więc na tych spacerach tak dreptamy sobie od jednego ślepego końca naszej ulicy, do drugiego.
W sumie 4 km, więc godzinka schodzi.
Nigdzie dalej nie można pójść na tym naszym wzgórzu.
W nowym domu nie wyjdę nigdzie, bo na prawdę strach tam się przejść.



41/365
Pojechałam dziś do San Francisco na au pair meeting drugiej grupy.
Dla jasności: osoby będące au pair w SF i tamtych okolicach mają inną koordynatorkę i grupę niż osoby mieszkające w East Bay.
Nie wiem czemu, skoro po "mojej" stronie jest nas tylko 4 czy 5.
Tak czy inaczej druga ekipa miała dziś wyjście do San Francisco Museum of Modern Art, w skrócie MOMA.
Normalnie bilety są bardzo drogie, ale że wchodziliśmy masowo, to załapaliśmy się na sporą zniżkę - tylko 5,50$ !
Było to ciekawe doświadczenie.
Zobaczyliśmy sztukę współczesną zaczynając od męskiej woskowej klaty z prawdziwymi włosami, przez instalacje z sedesu oraz choinkę z plastkowych mózgów, a kończąc na obdartej ze skóry krowiej głowy w formalinie.
Doprawdy nie wiem co autor miał na myśli.....







A póki co: cocojumbo i do przodu!:)


piątek, 8 lutego 2013

Prezent.

Dostałam dziś od Młodej niespodziankę.
Latała za mną z ipadem, robiła dziwne zdjęcia i nie chciała powiedzieć o co chodzi.
Nagrała mnie nawet jak "śpiewam" ( tak ,tak, w cudzysłowiu, bo z normalnym śpiewem nie miało to nic wspólnego) Can't help falling in love Elvisa.

I w końcu przed obiadem dostałam wiadomość mailem: " Ania, i made a book about you"
Oto co mi przysłała:







Czy to nie jest słodkie???
Myślałam, że się rozpłaczę ze wzruszenia.
Przeszło mi, gdy posłuchałam mojej wersji Elvisa...
...wtedy popłakałam się ze śmiechu.
Wersja wysoce dramatyczna i nie nadająca się do upublicznienia.

Młoda w podskokach poleciała pokazać to mamie.
A ona po obejrzeniu całości zapytała  tylko: " oo a w jakim programie to robiłaś? nie wiedziałam, że można robić takie coś na ipadzie"....

Chyba sobie znowu pośpiewam...na poprawę humoru.


wtorek, 5 lutego 2013

International eXchange and eXperience Blogs 2013

Werble proszę!!
Żartuję.

Dostałam dziś powiadomienie, że znowu się załapałam do konkursu blogowego.
Dziękuję Wam baaaardzo very much!!!! :D 
I tak jak w zeszłym roku można na niego zagłosować, więc jak macie jakieś nadprogramowe kliknięcia to chętnię każde przyjmę :D




Ciągle ciężko mi uwierzyć, że blog, który zaczęłam pisać a tak ot dla siebie i najbliższych, odwiedza tyle osób!
Wasze komentarze, maile i przemiłe słowa nie raz poprawiły mi humor, kiedy miałam ochotę rzucić kapciem w ten Golden Gate i powiedzieć: spadam do domu a nie te hostowe organiczne selery będę wsuwać! 
Cieszę się, że mogę Wam pokazać, że au pair to nie tylko american dream z ulotek w agencji, ale też potężna różnica kulturowa i wynikające z tego mega przeciwności i nieporozumienia.
Ale się nie dam! Twardym trzeba być!
Dlatego jeszcze raz chciałabym podziękować Akademii za przyznanie mi tego Osc...............a nie, zaraz.... to nie ta okazja!!

Werble proszę.

DZIĘ-KU-JĘ WAM CZYTACZE, PATRZACZE I PODGLĄDACZE!!!!!!

 :)
Wasza pokręcona amerykANKA


EDIT:
 
OGŁOSZENIE DUSZPASTERSKIE.
super wiadomość dnia:

"top 3 bloggers will win an education package for children from Care's Help Her Learn program, sponsored by us"

 
oznacza to, że możemy pomóc dzieciakom!!!! :D a to wszystko przez głosowanie na mojego bloga, który już zdobył mnóstwoooo głosów i jest w czołówce- dzięki WAM :)

a teraz przerwa na reklamę: klikamy klikamy :)

poniedziałek, 4 lutego 2013

Week 5. 365 Project

No i styczeń minął.
Kolejny miesiąc do odhaczenia, czyli zostały mi jeszcze tylko 4 operowania.
A teraz czas na przegląd tygodnia.

28/365
Kiedy Młode siedzą na chińskim to ja zazwyczaj robię się głodna.
Bo to akurat jest od 15-16 więc polska pora na jedzenie i mój polski brzuch się czegoś domaga.
Moim ulubionym fastfoodem w USA jest Panda Express.
Za niecałe 6 dolarów dostaję warzywa na parze, makaron chow mein i pyszność nad pysznościami, z której Panda słynie: Orange Chicken.
Jak sama nazwa wskazuje jest to kurczak w słodko-ostrej panierce o smaku pomarańczowym.
Mniammmmmmmm.
Po za tymi rzeczami można wybierać z ok 15 innych pyszności i dowolnie je mieszać.
Do tego zawsze dorzucają ciasteczko z wróżbą, które nigdy się nie myli..
Przez pewnien okres znajomi się śmiali, że dla mnie tydzień bez Pandy to tydzień stracony.
A dupka rośnie.
Tak czy siak lepsze to niż McDonek.








29/365
Nudny dzień.
Nie robiłam nic godnego uwieczenienia, dlatego postanowiłam zrobić zdjęcie folderu szkolnego Młodego.
Po jednej stronie są rzeczy, które mogą już zostać w domu, a po drugiej te, które muszą wrócić do szkoły na drugi dzień.
Nauczyciel codziennie zbiera i sprawdza te foldery.
Lekcje z Młodym odrabiam zawsze ja.
Ja się z nimi uczę wierszyków, uzupełniam ćwiczenia, pilnuję, żeby miał wszystko na miejscu, narysowane, przyniesione, ćwiczę z nim wymowę i robię dyktanda.
Hostka nie robi nic.
Podpisuje tylko to co jej pod nos podsuwam, bo musi być podpis rodzica, że dziecko odrobiło zadanie.




30/365
Na dworze bywa już bardzo ciepło, więc uznałam, że można rozpocząć sezon na smoothie.
Codziennie robię mega owocowe mieszanki.
Dzieci lubią moje smoothie dużo bardziej niż hosta, bo ja nie wrzucam tony przeterminowane jogurtu i odżywczych mieszanek, które zupełnie zmieniają smak.
Ja mieszam milion owoców z kostkami lodu i takie sorbety Młode wchłaniają w 5 sekund, a jego męczą przez pół dnia.
Dla mnie to też dobra sprawa, bo pozwala mi jakoś przetrwać do obiadu, który zazwyczaj jest dopiero ok 19.00.





31/365
Dzis miałam au pair meeting.
Moja koordynatorka to jedna wielka porażka.
Ogólnie to był mój czwarty, może piąty au pair meeting...
I to nie dlatego, że resztę omijałam.
Ona nic nie organizuje.
Dziś poszliśmy do Cheesecake Factory.
Najlepsze miejsce na świecie z 50 rodzajami serników do wyboru.
Porcje mają tak ogromne, że prawie nikt nie jest w stanie zjeść jednego kwałka sam
Oprócz deserów mają też pyszne jedzenie i drinki.
Żeby dostać stolik w pt,sob,ndz trzeba czekać ok godziny.
I nie można robić rezerwacji.
Miejsce zdecydowanie z klimatem i jedno z moich ulubionych.



32/365
Kolejne jedzenie.
Znane wszystkim.
Subway.
Po raz pierwszy zaciągnęła mnie tam Patrycja, jak byłyśmy w Seattle i od tamtego momentu wolę wydać 5$ na giga kanapkę niż frytki i hamburgera w McDonku.
Tak więc dziś spotkałyśmy się z Pati na śniadanie i ploty właśnie w Subwayu.



33/365
Po dwóch tygodniach z zepsutym telefonem doczekałam się w końcu nowego.
I to nie byle jakiego.
Host kupił iPhone 4.
Większość z Was już przeczytała juz na facebooku(Blisko Do San Francisco Facebook Page)  jaki komentarz przy tym wygłosił.
Zacytuję ponownie:
 " no myślę, że go polubisz i jak byś chciała go zabrać ze sobą do Polski to mogę Ci go sprzedać za 600$.
A tak btw ja go kupiłem za 99 centów przy moim abonamencie ho ho ho. 
No, ale jeśli nie będzie Cię stać to rozważymy opcję oddania Ci któregoś z naszych bardzo starych iPhone'ów, jako prezentu na pożegnanie"...........


Ah, jestem wzruszona ich chojnością!

Spojrzałam tylko na niego i powiedziałam, że nie sądzę iż będę chciała go odkupić, bo jest to zdecydowanie za drogo.
Do tego poinformował mnie jeszcze, że muszę sama iśc kupić obudowę na ten telefon, a te są po ok 35$, bo skoro ja go będę używać i niszczyć, to ja odpowiadam za jego ochronę.
Owszem kupię obudowę, ale od razu dam im paragon do innych rachunków, żeby mi oddali za to kasę.
Na końcu podziękowałam mu tylko za nowy telefon i tyle.




34/365
Dziś wybrałam się do Oakland Museum of California.
Cała historia Golden State w jednym miejscu.
Bardzo mi się podobało i na pewno tam wrócę dokładnie wszystko poczytać, bo informacji było sporo.
Zdjęcie zrobiłam sobie na tle znaku, który stał na granicy z Meksykiem i ostrzegał o przebiegającyh emigrantach.





piątek, 1 lutego 2013

DRESs up!

Zespół Big Cyc kiedyś śpiewał:
Dresy moje ukochane
Ja zakładam Was nad ranem(...)
Ja noszę dres!
Dres spoko jest!
Ja noszę dres!
Dres modny jest!

W dresach ojciec w dresach matka
W dresach nawet jest sąsiadka
Dres mam dres!
Każdy u nas w dresach chodzi
w dresach starzy w dresach młodzi
Dres mam dres!
I w Szczecinie i na kresach
Cały naród biega w dresach
Dres mam dres!
Wczoraj moja siostra Ola
poszła w dresie do kościoła
Dres mam dres! 



ja dodam od siebie:

w Kaliforni, jak się wstanie
dres to główne jest ubranie!
:P

Będąc w Polsce miałam taki nawyk, że za każdym razem po wejściu do domu wskakiwałam w dres.
Bo ciepło.
Bo wygodnie.
Bo nic nie uwiera.
Oczywiście dres był zazwyczaj bardzo niewyjściowy i nie było mowy o spacerze dalej niż wyrzucić śmieci i z powrotem.
No bo jak to w dresie.
Się patrzą wszyscy, wytkną, że takie fiu-bździu  powyciągane idzie.
Kiedy przyjechałam tutaj codziennie rano, gdy musiałam zawieźć dzieci do szkoły,  wstawałam, ubierałam się  normalnie tzn jeansy plus tshirt, sweter, trochę gładzi szpachlowej na twarz, oko podrasować, żeby nie odstraszać i taka gotowa rozpoczynałam dzień.
Po miesiącu chowałam się już jak hollywoodzkie gwiazdy za okularami przeciwsłonecznymi, bo już mi się odechciało malować.
Głównie z powodu moich drzemek, które ucinałam sobie zawsze po powrocie ze szkoły.
Twarz wciśnięta w poduszkę - i o efekt pandy nie trudno.
Wszystko rozmazane.
Po dwóch miesiącach zaczęłam nieśmiało zakładać spodnie dresowe.
Po kolejnym tygodniu jeżdziłam już cała jak jeden wielki dres schowany za okularami przeciwsłonecznymi.
Teraz nie wyobrażam sobie innego zestawu.
Przebieram się dopiero jak mam jechać po dzieciaki i gdzieś chodzić w fancy nancy miejscach.
Zimą kupiłam sobie coś alla UGGs, więc po włożeniu dresów w buty i schwytaniu kubka z gorącą herbatą wyglądam iście lansiarsko amerykańsko jak 80% społeczeństwa :P
Nie byłam wcześniej przekonana do takich butów  i w PL nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby coś w tym stylu kupić.
Ale tu je uwielbiam.
Jak trzeba gdzieś szybko wyjść to tylko hop się wślizgnąc i już w stopy zmarzluchowi ciepło.



W dresach chodzą wszyscy.
Jak przejeżdżam koło high school to 3/4 dziewczyn ma albo zestaw: dresy + szeroka bluza z kapturem+UGGi, albo legginsy+szeroka bluza+ UGGi.
Atak klonów!

W szkole młodych matki dzielą sie na dwie grupy: MatkiFashionistki:- super odpicowane, w szpileczkach, z markowymi torebkami, albo MatkiAkrobatki-którę cały dzień spędzają na siłowni, więc biegają w trykotach, sportowych mini spódniczkach, sportowych koszulkach itp, a gdy otwierają bagażnik to zawsze jest pełen mat do yogi, rakiet tenisowych i innych narzędzi tortur.
Zawsze z kubkiem Starbucksa w garści.

Kolejną ciekawostką ciuchową w USA jest wychodzenie w piżamie.
Do spodni od piżamy obowiązuje duża bluza z kapturem i oczywiście UGGi.
Raz z Patrycją wystroiłyśmy się dokładnie tak i  poszłyśmy w SF do dużego sklepu Safeway ( coś w stylu Tesco, Piotr i Paweł, Bomi)
I co było najgorsze- nikt nawet nie zwrócił uwagi, że jesteśmy w piżamach!
Ludzie zaczęli się oglądać dopiero jak dostałyśmy ataku śmiechu i głupawkę z powodu tego, że właśnie nikt się za nami nie objerzał.
Piżama na zakupy- zupełnie normlane!
Muszę przyznać, że zdarzyło mi się  tak  ubranej pary razy wsiąść w samochód i słodyczowej nagłej potrzebie gnać do Safeway'a po lody czy czekoladę.



Następna rzecz o rzeczach:
dzieci w CA chodzą ubrane jak im się podoba.
Co wyciągną z szafy to założą.
Młoda czasem mi się tak wystroi, że od patrzenia na te kropki, kreski, kwiatki, futerka i falbanki to oczopląsu dostaję.
Na początku próbowałam ją trochę na prostować, no bo jak to tak fiu-bździu na ulicę wyjść.
Ale szybciutko odpuściłam, bo zobaczyłam, że wszystkie dzieci tak wyglądają.
Na przykład chodzą na plac zabaw w piżamach.
I nikogo to nie dziwi.

Jeśli czytacie plotkarskie strony, to na pewno nieraz widzieliście zdjęcia amerykańskich gwiazd  gdzie rodzice są ubrani w długie spodnie, kurtkę, włosy rozwiane od silnego wiatru i taka gwiazda niesie dziecko ubrane w letnią sukienkę i sandałki.
A pod zdjęciem miliony siarczystych komentarzy, że co to za matka, jak tak można dziecko ubrać, że maleństwo zamarznie.
Zapraszam każdego z tych komentatorów do USA na pierwszą lepszą ulicę w Kalifornii.
To jest zupełnie normlane!





W ostatnich tygodniach rano bywało po 5 stopni, a ja przy zostawianiu dzieci w szkole zawsze się przyglądam jak inni się poubierali.
Ja w zimowej kurtce, szaliku, a tam MatkaAkrobatka w japonkach odprowadza dziecko do szkoły.
A z drugiej strony idzie MatkaFashionistka w stylowej kurteczce, ciepłych kozaczkach z futerkiem, a dziecko w balerinach, spódniczce, gołe nogi i cieńki sweterek na górze.
Bo rano jest może i 5 stopni, ale za dwie godziny będzie 18C.
Dzieci tutaj biegają na prawdę porozbierane.
Na nogach UGGi, ale do tego krótkie spodenki i bluzka z krótkim rękawkiem.
Normalka.
Oczywiście jest też druga grupa dzieci, które wyglądają jak wyciągnięte żywcem z super modnej gazetki i za ich szaliczek Burberry'ego mogła bym kupić sześć par butów.




Myślę, że kwestia ubioru jest zależna od każdego stanu i miasta w USA.
W NY, jako stolicy mody nawet metka na skarpetkach ma znaczenie, w Texasie liczą się modne kowbojki i kapelusz, w Seattle wygrywa ten z najmodniejszą parasolką, a w Kalifornii?
Myślę, że tylko LA jest nastawione na modę.
Za to w SF/Bay Area  króluje luz bluz ( i bluz-y :P) i kwiatki w ciapki.
My tu po prostu cieszymy się słońcem  i nie zwracamy uwagi w czym chodzimy :)
Ma być wygodnie i słonecznie!

Wasza Gdyńska Dresiara.