Jedzie sobie baba autostradą.
Ba, nawet bardzo jedzie, bo 120km/h.
Autostrada 5 pasów.
Baba twardo jedzie najszybszym, skrajnym lewym pasem, bo głodna i się śpieszy na lunch.
Nagle jak coś nie pierdyknie, trzaśnie, bujnie i zacznie rzucać samochodem!
I się babie światełko na tablicy rozdzielczej zapaliło.
I panika, bo za cholerę sobie baba nie może przypomnieć co to sygnalizuje.
Ale spokojnie jak na wojnie.
Kontrolka nie czerwona a żółta ostrzegawcza, czyli nie wybuchnie nic.
Trzęsącym się i buczącym samochodem rozpoczął się manewr: zjedź a się nie rozjedź, czyli jak przemknąć przez 5 pasów na bok tak, żeby ci ktoś w tyłek nie wjechał.
Baba włączyła awaryjne i się przebiła zgrabnie, pod sam murek.
Stanęła i zaczęła czytać.
Ambitna lektura z obrazkami: instrukcja obsługi samochodu.
Strona 98. Kontrolki.
Bach! I jest! Oponka.
Pressure.
A raczej low pressure.
W sumie zero pressure.
Uff, baba odetchnęła z ulgą.
Znaczy się nic poważnego.
Poważnie za to wyglądało miejsce gdzie baba utknęła, bo tak dosyć przed zakrętem na zjazd.
Osobowe ładnie zwalniały, ale co tir przejechał to autem bujało.
Trafił się pusty moment więc baba z wozu i szuka opony z zero pressure.
Tylnia, lewa.
Dobrze.
Przynajmniej z autostrady widać, że to nie postój przed wjazdem do miasta, żeby makijaż poprawić.
Baba do wozu.
Telefony zostały wykonane, hostka powiadomiona.
Pani z firmy holowniczej uprzejmie poinformowała, że najwcześniej za godzinę ktoś przyjedzie.
A baba stoi jak to ciele w polu przy ruchliwym zjeździe.
I to jeszcze zła, bo głodna.
Równo za godzinę przyjechał holownik.
Powiedział, że rach ciach zmieni oponę i babie kazał zostać w wozie.
Wyciągnął zapasówkę, podniósł samochód i nagle wraca i puka w szybkę.
Że potrzebuje klucz o dziwnej amerykańskiej nazwie, bo nie może odkręcić czegoś o jeszcze dziwniejszej nazwie.
Baba grzecznie tłumaczy, że wszystko jest Tu i Tu, a on uparcie, że nie, bo na pewno jest Tam.
Przeszukał samochód jeszcze raz i stwierdził, że nie ma tego nigdzie i on opony nie zmieni.
Więc babę odholował to najbliższego serwisu.
Po drodze jeszcze opieprzył, że na tylnim kapciu to można jeszcze było spokojnie jechać, bo jak napęd jest przedni to spokojnie można nad samochodem panować.
A sam sobie panuj przy 120 na szybkim pasie!
Na szczęście panowie z serwisu byli bardziej sympatyczni, babę za zachowanie pochwalili i samochdem się zajęli.
Zajmowali się 2 godziny, a baba, jak to baba, poszła między czasie na zakupy i wróciła z parą nowych kapci.
W sumie od momentu trzaśnięcia opony do odbioru samochód minęły 4 godziny.Ehh.
Na końcu serwisant oddając kluczyki podał też małe, srebrne coś.
Okazało się, że to coś, było tym czymś o dziwnej nazwie.
I było to dokładnie tam w samochodzie gdzie powinno być.
Po prostu nie chciało się panu z holownika dokładnie do skrzynki z narzędziami zajrzeć.
A można to było załatwić w godzinę a nie cztery..
Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło: dzięki niemu w końcu wymieniono wszystkie opony, bo już były całkiem łyse.
Pierwszy kapeć w samochodowej karierze: CHECKED!
Na koniec dowcip tematyczny:
Jedzie facet BMW i złapał gumę. Zatrzymał się na poboczu i zmienia koło.
Podjeżdża mercedes wysiada gościu i się pyta:
- Co pan robi?
- Odkręcam koło - odpowiada facet.
Ten z mercedesa bierze kamień wali w szybę i mówi:
- To ja wezmę radio!!!
niedziela, 29 stycznia 2012
środa, 25 stycznia 2012
Mysterious Mystery Spot.
W ostatni weekend nawiedziłam Ankę w Sunnyvale i wybrałyśmy się do Santa Cruz.
Bo nam się morza zachciało.
Ale o tym w kolejnym poście, bo zanim rzuciłyśmy się w otchłań fal morskich, zrobiłyśmy sobie na trasie przystanek w Mystery Spot.
Brzmi tajemniczo?
Dobrze.
Mystery to Mystery.
Ale w pisaniu chodzi o to, żeby rąbka tajemnicy uchylić, więc uchylam deczko.
Otóż owy tajemniczy punkt to drewniany domek w środku lasu.
W drewnianym domku nie było by nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że stał on w zupełnie innym miejscu na wzgórzu, ale sobie zjechał w dół, do samego centrum magicznego okręgu.
Owy okrąg ma właściwości bardzo tajemnicze, i wszystko co się w nim dzieje przeczy zdrowemu rozsądkowi.
Oszukuje wszystkie zmysły.
Na pewno jakis naukowiec wytłumaczy te sytuacje logicznie i bardzo naukowo, ale nie o to przecież chodzi.
Nam się nawet taki jeden w grupie trafił.
Biegał wszędzie ze swoją poziomicą i udowadniał, że jest milimetrowy spadek to tu a to tam.
Psuł nam zabawę, więc go szybciutko grupa uspokoiła.
No więc wracając do rzeczy magicznych.
Po wejściu do domku błędnik natychmiast wariuje.
Ania kujon-w-pierwszym-rzędzie wpakowała się oczywiście pierwsza :P
I... ledwo mogłam się utrzymać na nogach w środku!
Grawitacja ściągała( albo i spychała?) mnie tylko w jedną stronę, tak że aby pójść w drugą trzeba było włożyć duuużo siły.
Machałam rękoma jak napity koliber, żeby się utrzymać "w pionie".
Ahh pion.
Istotne słowo i zjawisko, ktorego ciężko było tam doświadczyć.
Pan za mną też trochę przegiął:
Może wygląda to zwyczajnie, ale wierzcie mi, że utrzymać się tam to nie lada sztuka!
Kiedy już cała grupa napitych kolibrów wpakowała się do środka, nasz uroczy, słodziutki przewodnik pokazał nam słynny stół pod ścianą, do którego prowadziły trzy, malutkie schodki.
O mamo, to były najgorsze trzy schodki w moim życiu!
Kontrola ciała poziom -100!
Jak już udało się wdrapać na ten stół, to aby w pełni poczuć wariacje miejsca trzeba było przyjąć pozycję
a) wersja dla panów: na Supermana
b) wersja dla pań: Rose z Titanica
Zaczęłam od Rose..
ale jakoś bardziej pasował mi Superman:
Fachowo:
Cały pic polega na tym, że gdy staniemy na krawędzi stołu to tak nienaturalnie nas wygina, że nagle wisimy pochyleni o jakieś 45% do podłogi i powinniśmy już dawno spaść.
Upadły koliber jak nic.
A tu niespodzianka i można się wyginać, i wyginać do przodu a magiczna moc nas odpycha z powrotem.
W kolejnym pokoju kręciło w głowie jeszcze bardziej.
Mój błędnik był już chyba gdzieś w okolicach pięt, a tu czas na kolejne doświadczenie.
Trik nr 1.
Słodziutki przewodnik stanął przy kawałku skośnej podłogi i rzucił się na nią aby zademonstrować pompkę.
Pompka jak pompka. Ale..
Jak się podnosił z tej pompki (w takim samym ułożeniu ciała jak do pomki) to się tak wolno podnosił, że zdążył 4 razy wooooolno klasnąć w ręce.
Oczywiście też to przetestowałam.
Moja pompka raczej przypominała sflaczałą dętkę, ale efekt wolnego podnoszenia odczułam.
No nie ukrywajmy: gdyby nie ta magiczna siła to w życiu bym się nie podniosła :P
Trik nr 2 polegał na wejściu na pionową ścianę po kwadratowych, kilkucenymetrowych schodkach.
Niewykonalne bez trzymanki.
A jednak.
Człowiek wchodzący po pionowej ścianie wygląda tak:
(Zdjęcie nie jest zrobione całkowicie w pionie , więc traci trochę uroku, ale widać o co chodzi)
Fachowo:
Trik nr 3.
Pendulum vel wahadło vel dyndadło.
Jak wisi i dynda każdy wie.
Na tej półkuli ziemskiej powinno dyndać w kierunku zgodnym z wskazówkami zegara, czyli w prawo.
A tu masz! Kręci się tylko w lewo.
Co więcej: skoro sobie dynda swobodnie powinno się je dać rozbujać lub pchnąć w każdym kierunku tak samo.
A tu masz! Nie da się!
Na zewnątrz domku- bardzo chętnie.
Do wewnątrz - zatrzymuje się. foch. nie buja się dalej.
Moja pełna aprobaty, naukowa mina mówi sama za siebie.
Po wizycie na salonach wychodzimy przed dom.
I nagle pach. Błędnik z pięt wraca na swoje miejsce.
Jak gdyby nigdy nic.
Ale to nie koniec magicznych pokazów.
Słodziutki przewodnik szuka ochotników.
Ania kujon-w-pierwszym-rzędzie oczywiście pierwsza. JA ja ja JA!
Tym razem wybrał w sumie 5 ochotników i ustawił nas na idealnie prostej, poziomej ławce.
Staliśmy od najmniejszego do największego wzrostem ( od lewej do prawej patrząc)
Kazał nam się obejrzeć, popatrzeć nawzajem i zobaczyć jaka jest różnica pomiędzy skrajnymi osobami.
Następnie mieliśmy zamienić się miejscami, tak żeby najwyższa osoba stała na miejscu najniższej.
I co się okazało??
Jakimś cudem różnica wzrostu między tymi osobami była dużo większa!
Dryblas zrobił się jeszcze bardziej dryblasowaty a pani się skurczyła jeszcze bardziej.
A deska była idealnie pozioma.
Ehhh... moja mina- bezcenna...)
To doświadczenie robiliśmy jeszcze raz po wyjściu z domku i raz na samym początku.
Zawsze osoba stojąca bliżej granicy okręgu była dużo niższa.
Nawet sceptyczna druga Ania przyznała, że zrobiło to na niej wrażenie :)
Ja tam szalałam z zachwytu jeszcze zanim doszliśmy do bramki z biletami.
Zdecydowanie nie byłam tam ostatni raz.
Następnym razem wybiorę się tam z kamerą to pokażę dokładnie co i jak.
Ahhh tyle frajdy, a bilet tylko 6$!
Dla zainteresowanych: http://www.mysteryspot.com/
środa, 18 stycznia 2012
Ach ten magnetyzm!
Magnez rzecz ważna.
Jak człowiekowi brakuje magnezu to zaczyna wpadać w depresję, czuje się rozdrażniony.
Dokładnie jak ja.
Tylko, że mi zazwyczaj brakuje magnesu a nie magnezu.
I jak go nie mam to jestem bardzo rozdrażniona.
Sprawa z magnesem ma się następująco.
Sto lat temu Mama, albo i Tata, albo i oboje razem, kupili pierwszy magnes.
Taki na lodówkę.
Zasada była prosta: w każdym mieście lub ciekawym miejscu zamiast tysiąca innych pamiątek, kupujemy magnes.
Potem go PAC! na lodówkę.
I tak zaczęli pacać systematycznie.
Drzwiczki od lodówki zrobiły się bardzo szybko zapacane całkowicie.
Jako, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, ja również z każdej wyprawy dorzucałam parę zdobyczy.
Jesteśmy stadem podróżującym, więc łatwo się domyślić, że wkrótce lodówka uginała się pod ciężarem naszych trofeów.
A tych jest na pewno powyżej 70 sztuk. A możliwe, że w okolicach 100.
Jak pojadę niedługo do PL to usiądę i dokładnie policzę.
Tradycję magnesową oczywiście kontynuuję za oceanem.
Kto ze mną miał okazję "wycieczkować" wie, że sprawa jest poważna i nie opuszczam miasta bez kolejnego okazu do kolekcji.
I nie ma sensu ze mną się spierać w tej kwestii, bo włącza mi się automatycznie tryb zrzędząco-upierdliwy.
Dajcie mi kupić magnes a zapewnicie sobie ciszę i spokój :)
Tak więc na dzień dzisiejszy mam sztuk 24 i wszystkie są pacnięte z dumą na tablicy magnetycznej.
Zatem wycieczki były ciche i spokojne ;)
Magnesy mam już z:
1. Nowy York
2. Empire State Building
3. Hollywood
4. Walt Disney Concert Hall, LA
5. Santa Monica
6. Grand Canyon ( w opakowaniu było ich kilka )
7. Napa Valley
8. Oakland Zoo
9. Sacramento
10. Fair w Turlock
11. Santa Cruz
12. The Mystery Spot, Santa Cruz
13. formacja Blue Angels - z poprzedniego postu :)
14. Venice Beach, LA
15. Fisherman's Wharf, SF
16. California Academy of Science, SF
17. Jelly Belly Factory
18. San Francisco
19. Horseshoe Bend, AZ
20. Universal Studios, LA
21. Walk of Fame, LA
22. Children's Discovery Museum of San Jose
23. Bubba Gump Shrimp Co.
24. no i paczka ryżu z historycznego centrum El Pueblo de Los Angeles.
Na oku mam już kolejne z SF, bo brakuje mi jeszcze m.in. Cable Car i Alcatraz.
Ale to kupie dopiero jak się przejadę tramwajem i ucieknę z więzienia
A wy co zbieracie? Przyznać się co tam chomikujecie po kątach :)
Jak człowiekowi brakuje magnezu to zaczyna wpadać w depresję, czuje się rozdrażniony.
Dokładnie jak ja.
Tylko, że mi zazwyczaj brakuje magnesu a nie magnezu.
I jak go nie mam to jestem bardzo rozdrażniona.
Sprawa z magnesem ma się następująco.
Sto lat temu Mama, albo i Tata, albo i oboje razem, kupili pierwszy magnes.
Taki na lodówkę.
Zasada była prosta: w każdym mieście lub ciekawym miejscu zamiast tysiąca innych pamiątek, kupujemy magnes.
Potem go PAC! na lodówkę.
I tak zaczęli pacać systematycznie.
Drzwiczki od lodówki zrobiły się bardzo szybko zapacane całkowicie.
Jako, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, ja również z każdej wyprawy dorzucałam parę zdobyczy.
Jesteśmy stadem podróżującym, więc łatwo się domyślić, że wkrótce lodówka uginała się pod ciężarem naszych trofeów.
A tych jest na pewno powyżej 70 sztuk. A możliwe, że w okolicach 100.
Jak pojadę niedługo do PL to usiądę i dokładnie policzę.
Tradycję magnesową oczywiście kontynuuję za oceanem.
Kto ze mną miał okazję "wycieczkować" wie, że sprawa jest poważna i nie opuszczam miasta bez kolejnego okazu do kolekcji.
I nie ma sensu ze mną się spierać w tej kwestii, bo włącza mi się automatycznie tryb zrzędząco-upierdliwy.
Dajcie mi kupić magnes a zapewnicie sobie ciszę i spokój :)
Tak więc na dzień dzisiejszy mam sztuk 24 i wszystkie są pacnięte z dumą na tablicy magnetycznej.
Zatem wycieczki były ciche i spokojne ;)
Magnesy mam już z:
1. Nowy York
2. Empire State Building
3. Hollywood
4. Walt Disney Concert Hall, LA
5. Santa Monica
6. Grand Canyon ( w opakowaniu było ich kilka )
7. Napa Valley
8. Oakland Zoo
9. Sacramento
10. Fair w Turlock
11. Santa Cruz
12. The Mystery Spot, Santa Cruz
13. formacja Blue Angels - z poprzedniego postu :)
14. Venice Beach, LA
15. Fisherman's Wharf, SF
16. California Academy of Science, SF
17. Jelly Belly Factory
18. San Francisco
19. Horseshoe Bend, AZ
20. Universal Studios, LA
21. Walk of Fame, LA
22. Children's Discovery Museum of San Jose
23. Bubba Gump Shrimp Co.
24. no i paczka ryżu z historycznego centrum El Pueblo de Los Angeles.
Na oku mam już kolejne z SF, bo brakuje mi jeszcze m.in. Cable Car i Alcatraz.
Ale to kupie dopiero jak się przejadę tramwajem i ucieknę z więzienia
A wy co zbieracie? Przyznać się co tam chomikujecie po kątach :)
piątek, 6 stycznia 2012
Przyleciał. Przeleciał. Odleciał.
Samolot oczywiście.
A wam tylko jedno w głowie, zboczuchy jedne.
W październiku z okazji moich urodzin, San Francisco urządziło pokaz akrobacji lotniczych zaraz przy Golden Gate.
Do samolotów słabość mam, a i owszem, więc prezent jak znalazł.
Główną atrakcją były pokazy grupy akrobatycznej marynarki wojennej Blue Angels.
Byłam oczarowana.
Latali cudnie.
Prosto na siebie, do góry nogami, bokiem.
Robili pętelki, świderki, kółka, srółka, prostokąty.
Wszystko okraszone rykiem silników zakłócanymi nieustannie moimi ochami, achami, ojejami i wowami.
Kark mnie bolał od zadziernia głowy.
Chwilami nie wiedziałam czy robić zdjęcia, czy skupić się na oglądaniu.
Wygrało oglądanie.
Podobało mi się tak bardzo, że przyjechałam do SF również drugiego dnia, bo mieli powtórkę show.
Niestety chwilę przed pokazem zza Golden Gate wysunęła się gęsta mgła, która uniemożliwiła pokaz.
A teraz historii lekcja krótka:
Blue Angels toutworzona w 1964 w USA i obecnie najstarsza, zarejestrowa, latającą grupa akrobatyczna.
Krótko po zakończeniu II w. św., 24 kwietnia 1946, amerykański generał wydał rozkaz utworzenia lotniczej grupy pokazowej, której głównym zadaniem miało być publiczne prezentowanie możliwości samolotów marynarki wojennej USA i poziomu wyszkolenia jej pilotów.
Wkrótce grupa - stacjonująca na stałe w Jacksonville Naval Air Station (NAS) na Florydzie - pokaz. rozpoczęła ostre treningi i już 10 maja 1946 doszło do pierwszej publicznej prezentacji zespołu - na razie tylko przed przedstawicielami marynarki. Występ bardzo się spodobał. Dzięki temu grupa została dopuszczona do prawdziwych występów. Do pierwszego z nich doszło już 15 czerwca tego samego roku. W okresie tym zespół składał się z czterech pilotów i jedenastu osób personelu technicznego, a sam pokaz trwał zaledwie 17 minut.
19 lipca 1946, nadano zespołowi nazwę Blue Angels, którą zaczerpnięto z... gazety! Tak nazywał się bowiem klub nocny w Nowym Yorku, reklamowany w the New Yorker Magazine.
W 1952, podczas lotu pokazowego na terenie bazy w Teksasie doszło do zderzenia w powietrzu dwóch samolotów. W wypadku zginął jeden z pilotów. Loty wznowiono po 2-tygodniowej przerwie.
W 40. rocznicę utworzenia grupy, 8 listopada 1986, w Pensacola odbyła się uroczystość przekazania personelowi Blue Angels całkiem nowych samolotów F/A-18A/B Hornet - na których zespół lata do dziś.
Tak w latach 1940., gdy Blue Angels dopiero wkraczali w świat latania zespołowego, jak i teraz jednym z najważniejszych zadań zespołu jest oddziaływanie na wyobraźnię młodych ludzi, budującą korzystny wizerunek służby w siłach zbrojnych USA, skłaniający do rekrutacji do US Navy i US Marine Corps.
Blue Angels trenują zwykle na Forrest Herman Field w NAS Pensacola na Florydzie (gdzie na terenie położonego tam Museum of Naval Aviation znajduje się specjalny taras dla gości, umożliwiający obserwację zespołu podczas treningu), jednak w czasie zimowych miesięcy, tj. od stycznia do marca, ćwiczący przenoszą się do Naval Air Facility w El Centro w Californii.
Dowódca grupy musi legitymować się nalotem co najmniej 3000 godzin na woskowych odrzutowcach i doświadczeniem w dowodzeniu jednostką bojową. Lata on F/A-18A z numerem 1. Pozostałymi latają piloci US Navy lub US Marine Corps z nalotem minimum 1250 godzin. Piloci C-130T muszą legitymować się nalotem co najmniej 1200 godzin na samolotach transportowych.
Do grupy należą też m.in. oficerowie ds. administracji, kontaktów z prasą, zaopatrzenia, a także lekarz. Zwykle służba w Blue Angels trwa od dwóch do trzech lat. W sumie, do końca 2006 przez zespół przewinęło się ponad 230 pilotów i 31 dowódców (w tym, jak już wspomniano, dwóch dowodziło grupą dwukrotnie).
Hornety Blue Angels - malowane w oficjalne barwy US Navy - złoty i niebieski - wyposażone są w generatory dymu, który wytwarzany jest poprzez wpompowanie specjalnego oleju bazującego na parafinie (i ulegającego biodegradacji) bezpośrednio do dyszy wylotowej samolotu, gdzie natychmiast wyparowuje, tworząc biały dym. Smuga dymu ułatwia pilotom wzajemną orientację w przestrzeni, tym samym zwiększa poziom bezpieczeństwa lotów. Jednocześnie białe smugi na niebie uatrakcyjniają cały pokaz, umożliwiając widzom śledzenie toru lotu poszczególnych samolotów. W razie potrzeby myśliwce mogą zostać przywrócone do pełnej konfiguracji bojowej (zabudowa działka, którego normalnie są pozbawione i zmiana malowania) w ciągu 72 godzin od wydania takiego rozkazu.Podczas pokazów wykorzystywanych jest tylko sześć samolotów, w tym jeden zapasowy, najczęściej w wersji dwumiejscowej. W tylnej kabinie tego samolotu od czasu do czasu loty odbywać mogą przedstawiciele lokalnych mediów (akredytowani dziennikarze lub osoby rekomendowane przez organizatorów i sponsorów imprezy). Oczywiście muszą oni najpierw przejść badania lekarskie i uzyskać akceptację pilotów Blue Angels. Zdarza się sporadycznie, że loty takie proponowane są też tzw. VIP-om, ludziom z show bussinesu, świata filmu, sportu czy muzyki. W 2006 r do zespołu należało aż 15 kobiet.
By pokaz mógł dojść do skutku, widoczność musi wynosić co najmniej 5 kilometrów, a wysokość podstawy chmur co najmniej 500 m. W razie potrzeby, zespół może wykonać tzw. flat show, czyli pokaz składający się z kilku, dość ograniczonych manewrów. Najwyżej podczas pokazów piloci Hornetów wznoszą się na wysokość około 4 500 metrów, a najniżej latają na wysokości nawet 15 metrów!
Zespół podzielony jest na dwie nieformalne grupy - Diamonds (samoloty od nr 1 do nr 4) oraz Opposing Solos (numery 5 i 6). Większość pokazu podzielona jest pomiędzy te dwie drużyny. Diamonds wykonują manewry w ciasnej formacji i zwykle na niewielkiej prędkości, natomiast Solos latają zwykle nieco poniżej prędkości dźwięku i maksymalnie wykorzystują możliwości swych samolotów - wykonują m.in. popularne mijanki i figurę zwaną lustro. Obecnie program trwa około 45 minut i obejmuje prawie 30 różnych manewrów.
(źródło: http://www.forum.spotter.pl/)
Ufff, tyle tekstu!
Jak ktoś tu dobrnął to gratuluję i zdecydowanie zasłużył na parę zdjęć:
W skrócie: zalatana byłam.
.
A wam tylko jedno w głowie, zboczuchy jedne.
W październiku z okazji moich urodzin, San Francisco urządziło pokaz akrobacji lotniczych zaraz przy Golden Gate.
Do samolotów słabość mam, a i owszem, więc prezent jak znalazł.
Główną atrakcją były pokazy grupy akrobatycznej marynarki wojennej Blue Angels.
Byłam oczarowana.
Latali cudnie.
Prosto na siebie, do góry nogami, bokiem.
Robili pętelki, świderki, kółka, srółka, prostokąty.
Wszystko okraszone rykiem silników zakłócanymi nieustannie moimi ochami, achami, ojejami i wowami.
Kark mnie bolał od zadziernia głowy.
Chwilami nie wiedziałam czy robić zdjęcia, czy skupić się na oglądaniu.
Wygrało oglądanie.
Podobało mi się tak bardzo, że przyjechałam do SF również drugiego dnia, bo mieli powtórkę show.
Niestety chwilę przed pokazem zza Golden Gate wysunęła się gęsta mgła, która uniemożliwiła pokaz.
A teraz historii lekcja krótka:
Blue Angels toutworzona w 1964 w USA i obecnie najstarsza, zarejestrowa, latającą grupa akrobatyczna.
Krótko po zakończeniu II w. św., 24 kwietnia 1946, amerykański generał wydał rozkaz utworzenia lotniczej grupy pokazowej, której głównym zadaniem miało być publiczne prezentowanie możliwości samolotów marynarki wojennej USA i poziomu wyszkolenia jej pilotów.
Wkrótce grupa - stacjonująca na stałe w Jacksonville Naval Air Station (NAS) na Florydzie - pokaz. rozpoczęła ostre treningi i już 10 maja 1946 doszło do pierwszej publicznej prezentacji zespołu - na razie tylko przed przedstawicielami marynarki. Występ bardzo się spodobał. Dzięki temu grupa została dopuszczona do prawdziwych występów. Do pierwszego z nich doszło już 15 czerwca tego samego roku. W okresie tym zespół składał się z czterech pilotów i jedenastu osób personelu technicznego, a sam pokaz trwał zaledwie 17 minut.
19 lipca 1946, nadano zespołowi nazwę Blue Angels, którą zaczerpnięto z... gazety! Tak nazywał się bowiem klub nocny w Nowym Yorku, reklamowany w the New Yorker Magazine.
W 1952, podczas lotu pokazowego na terenie bazy w Teksasie doszło do zderzenia w powietrzu dwóch samolotów. W wypadku zginął jeden z pilotów. Loty wznowiono po 2-tygodniowej przerwie.
W 40. rocznicę utworzenia grupy, 8 listopada 1986, w Pensacola odbyła się uroczystość przekazania personelowi Blue Angels całkiem nowych samolotów F/A-18A/B Hornet - na których zespół lata do dziś.
Tak w latach 1940., gdy Blue Angels dopiero wkraczali w świat latania zespołowego, jak i teraz jednym z najważniejszych zadań zespołu jest oddziaływanie na wyobraźnię młodych ludzi, budującą korzystny wizerunek służby w siłach zbrojnych USA, skłaniający do rekrutacji do US Navy i US Marine Corps.
Blue Angels trenują zwykle na Forrest Herman Field w NAS Pensacola na Florydzie (gdzie na terenie położonego tam Museum of Naval Aviation znajduje się specjalny taras dla gości, umożliwiający obserwację zespołu podczas treningu), jednak w czasie zimowych miesięcy, tj. od stycznia do marca, ćwiczący przenoszą się do Naval Air Facility w El Centro w Californii.
Dowódca grupy musi legitymować się nalotem co najmniej 3000 godzin na woskowych odrzutowcach i doświadczeniem w dowodzeniu jednostką bojową. Lata on F/A-18A z numerem 1. Pozostałymi latają piloci US Navy lub US Marine Corps z nalotem minimum 1250 godzin. Piloci C-130T muszą legitymować się nalotem co najmniej 1200 godzin na samolotach transportowych.
Do grupy należą też m.in. oficerowie ds. administracji, kontaktów z prasą, zaopatrzenia, a także lekarz. Zwykle służba w Blue Angels trwa od dwóch do trzech lat. W sumie, do końca 2006 przez zespół przewinęło się ponad 230 pilotów i 31 dowódców (w tym, jak już wspomniano, dwóch dowodziło grupą dwukrotnie).
Hornety Blue Angels - malowane w oficjalne barwy US Navy - złoty i niebieski - wyposażone są w generatory dymu, który wytwarzany jest poprzez wpompowanie specjalnego oleju bazującego na parafinie (i ulegającego biodegradacji) bezpośrednio do dyszy wylotowej samolotu, gdzie natychmiast wyparowuje, tworząc biały dym. Smuga dymu ułatwia pilotom wzajemną orientację w przestrzeni, tym samym zwiększa poziom bezpieczeństwa lotów. Jednocześnie białe smugi na niebie uatrakcyjniają cały pokaz, umożliwiając widzom śledzenie toru lotu poszczególnych samolotów. W razie potrzeby myśliwce mogą zostać przywrócone do pełnej konfiguracji bojowej (zabudowa działka, którego normalnie są pozbawione i zmiana malowania) w ciągu 72 godzin od wydania takiego rozkazu.Podczas pokazów wykorzystywanych jest tylko sześć samolotów, w tym jeden zapasowy, najczęściej w wersji dwumiejscowej. W tylnej kabinie tego samolotu od czasu do czasu loty odbywać mogą przedstawiciele lokalnych mediów (akredytowani dziennikarze lub osoby rekomendowane przez organizatorów i sponsorów imprezy). Oczywiście muszą oni najpierw przejść badania lekarskie i uzyskać akceptację pilotów Blue Angels. Zdarza się sporadycznie, że loty takie proponowane są też tzw. VIP-om, ludziom z show bussinesu, świata filmu, sportu czy muzyki. W 2006 r do zespołu należało aż 15 kobiet.
By pokaz mógł dojść do skutku, widoczność musi wynosić co najmniej 5 kilometrów, a wysokość podstawy chmur co najmniej 500 m. W razie potrzeby, zespół może wykonać tzw. flat show, czyli pokaz składający się z kilku, dość ograniczonych manewrów. Najwyżej podczas pokazów piloci Hornetów wznoszą się na wysokość około 4 500 metrów, a najniżej latają na wysokości nawet 15 metrów!
Zespół podzielony jest na dwie nieformalne grupy - Diamonds (samoloty od nr 1 do nr 4) oraz Opposing Solos (numery 5 i 6). Większość pokazu podzielona jest pomiędzy te dwie drużyny. Diamonds wykonują manewry w ciasnej formacji i zwykle na niewielkiej prędkości, natomiast Solos latają zwykle nieco poniżej prędkości dźwięku i maksymalnie wykorzystują możliwości swych samolotów - wykonują m.in. popularne mijanki i figurę zwaną lustro. Obecnie program trwa około 45 minut i obejmuje prawie 30 różnych manewrów.
(źródło: http://www.forum.spotter.pl/)
Ufff, tyle tekstu!
Jak ktoś tu dobrnął to gratuluję i zdecydowanie zasłużył na parę zdjęć:
W skrócie: zalatana byłam.
.
wtorek, 3 stycznia 2012
Noworoczne przedsięwzięcia.
Dopiero 2 stycznia a postanowienia noworoczne już wzięło w łeb.
Miała się przestać obżerać, coby nie płacić nadbagażu za kwadratowe polsko-amerykańskie dupsko.
A siedzi i zagryza Pringelsy czekoladą, przezssiewa cukierkami i zapija coca colą.
Pringles multi grain, ale jednak.
Miała odkładać rzeczy na miejsce i sprzątać na bieżąco.
A już musi 10 minut sprawdzać czy sierściuch koci jest w jej pokoju, czy nie.
Bo nawet ogonu nie widać spod stosu papierów.
Miała iść spać o cywilizowanej porze.
A musi obejrzeć po raz milionowy "Friends" w tv.
Bo codziennie 4 odcinki pod rząd puszczają. Aż do 1.00 w nocy.
Nie szkodzi, że już prawie wszystkie zna na pamięć.
Miała zacząć oszczędzać.
A tu już 1 stycznia:
oooo balsam taki taaaani, a to trzy wezmę..
oooo jeansy, no taka promocja!
oooo kredka do oczu.. no dla mamy to nie mogę nie kupić..
oooo i pusto w portfelu.
oooooo ojojojojojoj.
Miała coś przedsięwziąć...
a tu niespodzianka, bo i przedsięwzięła.
Na dwa kolejne kursy się zapisała.
Popłynie w rejs po zatoce oglądać wieloryby.
Idzie na kurs nurkowania.
Kupiła półroczny karnet na zumbę (żeby się sama w wieloryba nie zamienić).
Idzie na warsztaty fotograficzne do San Francisco.
Zaczęła wiązać włosy i się okazało, że pod lokensami jakaś twarz jednak jest.
Byle jaka, ale jest.
No i zamiast na Hawaje to kupiła bilet na dwa tyg w lutym do Polandii.
Bo się stęskniła przeokrutnie.
A wy jaki szerg przed i po noworocznych przedsięwzięć przedsięwziujecie**?
Bo każdy coś przedsięwzi.
Wszyscy coś wezmą, jeden przedsięwzie, drugi przedsięwzi, trzeci przedsięwzi, oni wszyscy wziują.
Zwłaszcza 1 stycznia.
Więc na Nowy Rok życzę wszystkim szczęścia w przedsięwziewaniu, a nie zdrowia i pieniędzy.
Bo na Titanicu wszyscy byli zdrowi i bogaci, tylko szczęścia im zabrakło.
Szczęśliwy człowiek przedsięwziujący każdą chwilę grudniowego słońca wygląda tak:
**Soczysta, niegramatyczna odmiana trudnego słowa zaczerpnięta z:
Miała się przestać obżerać, coby nie płacić nadbagażu za kwadratowe polsko-amerykańskie dupsko.
A siedzi i zagryza Pringelsy czekoladą, przezssiewa cukierkami i zapija coca colą.
Pringles multi grain, ale jednak.
Miała odkładać rzeczy na miejsce i sprzątać na bieżąco.
A już musi 10 minut sprawdzać czy sierściuch koci jest w jej pokoju, czy nie.
Bo nawet ogonu nie widać spod stosu papierów.
Miała iść spać o cywilizowanej porze.
A musi obejrzeć po raz milionowy "Friends" w tv.
Bo codziennie 4 odcinki pod rząd puszczają. Aż do 1.00 w nocy.
Nie szkodzi, że już prawie wszystkie zna na pamięć.
Miała zacząć oszczędzać.
A tu już 1 stycznia:
oooo balsam taki taaaani, a to trzy wezmę..
oooo jeansy, no taka promocja!
oooo kredka do oczu.. no dla mamy to nie mogę nie kupić..
oooo i pusto w portfelu.
oooooo ojojojojojoj.
Miała coś przedsięwziąć...
a tu niespodzianka, bo i przedsięwzięła.
Na dwa kolejne kursy się zapisała.
Popłynie w rejs po zatoce oglądać wieloryby.
Idzie na kurs nurkowania.
Kupiła półroczny karnet na zumbę (żeby się sama w wieloryba nie zamienić).
Idzie na warsztaty fotograficzne do San Francisco.
Zaczęła wiązać włosy i się okazało, że pod lokensami jakaś twarz jednak jest.
Byle jaka, ale jest.
No i zamiast na Hawaje to kupiła bilet na dwa tyg w lutym do Polandii.
Bo się stęskniła przeokrutnie.
A wy jaki szerg przed i po noworocznych przedsięwzięć przedsięwziujecie**?
Bo każdy coś przedsięwzi.
Wszyscy coś wezmą, jeden przedsięwzie, drugi przedsięwzi, trzeci przedsięwzi, oni wszyscy wziują.
Zwłaszcza 1 stycznia.
Więc na Nowy Rok życzę wszystkim szczęścia w przedsięwziewaniu, a nie zdrowia i pieniędzy.
Bo na Titanicu wszyscy byli zdrowi i bogaci, tylko szczęścia im zabrakło.
Szczęśliwy człowiek przedsięwziujący każdą chwilę grudniowego słońca wygląda tak:
**Soczysta, niegramatyczna odmiana trudnego słowa zaczerpnięta z:
Subskrybuj:
Posty (Atom)